45. "Potrzebuję Cię"

602 35 26
                                    

*3 Miesiące później* 

Czuję się koszmarnie. Coraz bardziej jestem osłabiona, ręce trzęsą się, jak opętane. Coraz częściej robi mi się słabo, a włosów już w ogóle nie mam. Do szkoły też już nie chodzę. Vincent rozmawiał z dyrektorem szkoły, a ten wszystko zrozumiał. 

I tak jestem w szoku, że udało mi się przetrwać te wszystkie miesiące. 

Wtuliłam się mocniej w Martina, wdychając jego zapach. Leżeliśmy u mnie w pokoju w ciszy, która była całkiem przyjemna. 

Martin. Człowiek, którego nienawidziłam, a teraz bardzo kocham. Osoba, która pomagała mi z atakami paniki. Osoba, która odganiała ode mnie Oliviera. Osoba, która zawsze mnie wspierała. Osoba, przez którą czuję się szczęśliwa. Osoba, która każdego dnia napełnia mnie ogromny szczęciem, nawet najdrobniejszymi gestami. 

Gdyby ktoś kiedyś powiedział mi, że nasze drogi się połączą, wyśmiałabym go. A teraz? Teraz mimo, że czuję, że zbliżam się do końca, to jestem najszczęśliwszą osobą na ziemi. 

Mimo, że z Evanem to już koniec. Z osobą, której się zwierzałam z tych najmniejszych i największych sekretów, to cieszę się, że nie muszę sobie zawracać nim głowy. I że nie muszę pilnować, aby utrzymywać z nim kontakt. 

Vincent. Mój kochany braciszek, który pomagał się mi pozbierać po wydarzeniu z Olivierem. Osoba, która zastępowała mi rodziców. Osoba, która okazywała mi dużo miłości i czułości. Mimo, że przez najbliższe dni nie siedział za bardzo w domu i zbyt rzadko go widywałam, to wiem, że chciał się po prostu choć na chwilę od tego oderwać. I nie mam mu tego za złe. I tak już za bardzo wycierpiał. 

— Nad czym tak myślisz, kochanie? — zapytał, Martin, odwracając wzrok od okna. 

— Nad niczym. Nie martw się — odparłam. 

Chłopak przytulał moje ciało, które z postępującą chorobą zrobiło się kościste. Codziennie nosiłam dwie pary spodni dresowych i bluzy od Martina. Mimo, że miałam tyle warstw na sobie, to i tak byłam przykryta kołdrą i grubym kocem. 

Nic już nie jadłam. Kiedy dawali mi jedzenie, pierwszą moją reakcją było wymiotowanie. Wyglądam jak ten kościotrup z bajki "Gnijąca panna młoda". Jeszcze mi tylko sukni podartej brakuję. 

— Może się prześpij, hmm? — szepnął chłopak, głaszcząc mnie po wystających łopatkach. 

Jak na zawołanie ziewnęłam. 

— Masz rację — mruknęłam i wtuliłam się bardziej w brązowowłosego. 

Z przyjściem snu nie musiałam długo czekać i odpłynęłam. 

Mam nadzieję, że jeszcze nie do świata aniołów.

~~~ 

— Przykro mi, ale…to już czas — powiedział lekarz, a następnie wyszedł ze spuszczoną głową. 

Leżałam właśnie na szpitalnym łóżku, umierając. Po przespaniu się w domu, chciałam wstać z łóżka, aby iść do łazienki, jednak zaczęłam mocno kaszleć, aż się dusić i zemdlałam. Dlatego wylądowałam tu. 

Czułam, jak coraz bardziej dusza ze mnie ulatuję. Gdybym mogła ją przytrzymać przy sobie… 

— Nie, to nie prawda. To jakiś chory sen! — wrzasnął Martin, klęczący koło mojego łóżka. — Boże nie pozwól mojej stokrotce odejść — dodał, a głos mu się załamał. 

Słysząc jego słowa, łzy spłynęły mi po policzkach. 

— Kruszynko, kochanie moje — szepnął Vincent, który był po drugiej stronie łóżka. — Nie mogę uwierzyć, że to się dzieję. Do dzisiaj pamiętam, jak trzymałem cię w ramionach, gdy przywieźli cię z porodówki. Nigdy byśmy nie pomyśleli, że… — nie dokończył, a zapłakał głośno, ściskając moją dłoń. 

Obok wejścia do sali, usłyszałam płacz stojącej tam Pani Sofii z mężem. Przyjechali tu po telefonie Martina, który spanikowany i nie wiedząc co robić zadzwonił do nich. 

— Nie zostawiał mnie, stokrotko. Potrzebuję Cię — szepnął zapłakany, Martin. 

Chciałam coś powiedzieć, ale nagle zaczęłam głośno kaszleć. Widziałam krew na białej pościeli. Poczułam ogromny ból, roznoszący się po całym ciele. Słyszałam krzyki i odgłos pikającej maszyny. 

— Dajcie jej odejść w spokoju — usłyszałam, zanim odleciałam. 

Czułam się tak lekko, tak błogo. Nic mnie nie bolało, już nie cierpiałam. Stałam teraz na sali i widziałam zanoszącego się płaczem Martina. Vincent klęczał przy łóżku, teraz nie wykazując żadnych emocji. Nagle wstał i wyszedł z sali, głośno trzaskając drzwiami.

Widziałam swoje ciało, które wyglądało okropnie. Usta zaczęły robić się sine, tak jak reszta ciała. Lekarz podszedł do mojego łóżka, zakrywając moje ciało prześcieradłem. 

Martin tak bardzo krzyczał. 

Państwo Wilson podeszli do syna, próbując go uspokoić, jednak na nic. Lekarz kazał pielęgniarce  dać chłopakowi leki uspokajające. 

Widziałam wszystko co się działo. Widziałam Martina, który po lekach siedział i nie reagował. Widziałam Vincenta, który po wyjściu ze szpitala poszedł do kościoła, krzycząc do Boga, że nie wysłuchał on jego modlitw. 

Widziałam to wszystko do pewnego momentu. Nagle wszystko zostało, tak jakby przesłonięte i zobaczyłam ich. Moich kochanych rodziców. Nie mogłam w to uwierzyć. Wyglądali, jak na zdjęciach z młodości, które oglądałam. 

— Mamo, tato — wyszeptałam, idąc w ich stronę. Czułam, jakbym latała. 

To miejsce było przepiękne. 

— Córeczko — przytulili mnie, całując czubek mojej głowy. 

— Ktoś tu jeszcze jest — wyszeptała mama, odsuwając się i odsłaniając mi widok na jakąś osobę. 

Jakaś postać szła we mgle w moją stronę. Zmrużyłam oczy, chcąc zobaczyć kto to taki. Gdy osoba była już blisko, zobaczyłam mojego dziadka, Victora. 

Pobiegłam do niego, mocno go przytulając. 

— Moja kochana wnusia. To nie był jeszcze czas na ciebie, kochanie — rzekł mi. 

Zostawiłam na tamtej stronie cierpiących ludzi, a ja sama czułam się wolna od cierpienia.

~~~

Empire Of Power Where stories live. Discover now