Antrakt: 15

117 64 34
                                    

Wtorek, godzina szósta trzydzieści cztery, rano. Tęczówki Alexandra iskrzyły od wyładowań, które można było wyczuć w powietrzu między nim, a jego przeciwnikiem. Włoski na jego karku stanęły dęba, a dłonie samoistnie zacisnęły się w pięści. Przelotnie zerknął na drzwi pomieszczenia, do którego przed chwilą szedł. Do swojej własnej, prywatnej łazienki, do której ten demon chciał się bezczelnie władować.

Sally uniosła kącik ust w górę. Położyła delikatnie palce na suszarce, która wystawała z kieszeni jej puchatego, różowego szlafroka. Gotowa w każdej chwili zrobić z niej użytek, tak samo, jak ze swojej czarnej szczoteczki do zębów.

Alex powoli, bez gwałtownych ruchów, wyjął z kieszeni piżamy jedyne rzeczy, jakie miał przy sobie — maseczkę ze śluzem ślimaka i gąbkę do twarzy, które w obronie własnej mógłby rzucić w dziewczynę. Powietrze zastygło, a cisza przeniknęła przez korytarze, zwiastując nadejście prawdziwej burzy.

— Znowu się spotykamy... — wypluł te słowa, jak pastę do zębów, której nie zdążył użyć.

— Jesteś zaskoczony? — Sally uniosła brwi z rozbawienia. Z ust Alexandra wydobyło się syknięcie, niemal tak samo groźne, jak u żmij, której ktoś nadepnął na ogon. — Teraz ja tu jestem szeryfem, zapomniałeś? Braciszku...

To ostatnie słowo powiedziała nawet słodkim głosem, ale uśmiech, który mu posłała przeraził go na tyle, że zaczął się pocić. Szybko wytarł krople pojawiające się na czole i odgiął lekko kołnierzyk swojej koszuli do spania. Mocniej ścisnął swoją gąbkę. Czuł, że nie będzie łatwo, ale postanowił, że tym razem nie podda się bez walki.

— Mało ci? — wysyczał groźnie ze zmrużonymi na Sally oczami. — Nie wystarczyła ci butelka?

— Nie — szepneła z perfidnym uśmiechem. — Mam w zanadrzu jeszcze trochę pomysłów. Wystarczą spokojnie do końca szkoły.

Prychnął, poruszając przy tym dziurkami w nosie. Był pewny, że nie może go spotkać nic gorszego niż zostanie zboczeńcem z możliwymi chorobami wenerycznymi, będąc wciąż prawiczkiem. I tak Sally tego nie przebije.

— Mam to gdzieś — zaśmiał się wrednie, wpychając się pierwszy do łazienki. — Gorzej już nie będzie.

— Nie bądź taki pewny siebie, koziołku — odpowiedziała, kiedy zamykał łazienkowe drzwi. — No chyba, że...

Powieka mu drgnęła, a dreszcz przeszedł po jego pięknym ciele. Otworzył ponownie drzwi, żeby usłyszeć co ten demon chciał powiedzieć. Sally oparła się o ścianę przy drzwiach i spojrzała na swoje pościerane paznokcie.

— Chyba, że coś mi dasz, braciszku...

— Mów co chcesz. — Zacisnął dłonie w pięści, mając nadzieję na koniec tego koszmaru. Z pewnością Sally nie chodziło o pieniądze, bo to by było za proste.

— Ciebie.

— Chyba kpisz — zakasłał, krztusząc się własną ślina po tym co usłyszał. — Nie ma opcji, Sally, nigdy, kurwa w życiu.

Dziewczyna spojrzała na niego z prawdziwym obrzydzeniem, kiedy dotarło do niej, o czym Alexander pomyślał. Nawet zatelepała się przez chwilę, cofając się krok do tyłu.

— Żartujesz sobie? Fuj!

Odetchnął z prawdziwą ulgą. Nie sądził, że kiedykolwiek będzie wdzięczny za to, że ten demon traktował go jak swojego brata. Nastolatka skrzyżowała ręce na sobie i posłała mu pewne siebie spojrzenie.

— Liam uczy mnie malować od paru miesięcy — zaczęła mówić i uniosła kącik ust w górę. — Chcę, żebyś zapozował w sali plastycznej do mojego najlepszego dzieła.

Słoneczne Cienie Where stories live. Discover now