Rozdział 4.

11.1K 1.1K 34
                                    

Przez kilka kolejnych dni byłam gotowa jeszcze przed przyjściem lekarzy i tak było tym razem. W moim pokoju pojawiła się ta sama kobieta, którą zobaczyłam po koszmarze. Wyczuwałam w niej coś takiego... przez co nie widziałam w niej wroga. Może to zwykła kobieca intuicja, a może przeczucie.
- Doktor Harris przepisał ci leki uspokajające. Są dość silne, więc oszczędzaj się - powiedziała z uśmiechem.
Jedna rzecz zwróciła moją uwagę. Lekarka przyszła sama. Zazwyczaj przychodzili z przynajmniej jednym strażnikiem, a ona albo mi ufała, albo była zbyt pewna siebie.
- Czym ty jesteś? - zapytałam ostrożnie, marszcząc brwi.
- Co? - zdziwiła się.
- Nieważne - mruknęłam i wystawiłam jej ramię. Kiedy chciała wyciągnąć igłę z mojej skóry, postanowiłam zaryzykować. Posłałam strumień ognia na jej dłonie, które ani drgnęły. Płomienie zawirowały na skórze, a po chwili zniknęły. Potrzebowałam chwili, by zrozumieć, co się właściwie stało. To dlatego była miła? Bo była choć w połowie taka jak ja?
- Jesteś pirokinetyczką – stwierdziłam lekko zszokowana. - Popromienna w ZOO...
- To takie dziwne? - zapytała, uśmiechając się szczerze.
- Wiesz, gdybyś nie nosiła kitla, to byłoby całkiem normalne.
- Uznałam, że Obiektom należy się pomoc - wyrzuciła z siebie, siadając obok mnie.
- Mamy wspólny cel - szepnęłam. - Chris chciał nas uwolnić, ale trzy tygodnie temu...
- Był na Furii - dokończyła za mnie.
Spojrzałam w jej niebieskie oczy i zobaczyłam zrozumienie. Jej intencje były szczere.
- Naprawdę chcesz nam pomóc? - zapytałam. Podwinęła bluzkę i tuż pod zebrami zobaczyłam martwą tkankę, która przybrała fioletowy odcień.
- Jakiś fanatyk przetrzymywał mnie i robił najróżniejsze eksperymenty. To pozostałość po polewaniu ciekłym azotem. Sprawdzał, ile wytrzymam - mówiła, a ja nabierałam pewności, że ktoś taki nam się przyda.
- Przykro mi - szepnęłam, dotykając jej ramienia.
- Tak czy inaczej nie mogę patrzeć, jak traktują was w taki sam sposób.
- Co zamierzasz? - zapytałam.
- Zebrać sojuszników i zrealizować twój plan.
Spięłam się zaalarmowana jej słowami.
- Skąd wiesz o planie?
- Kilku lekarzy rozmawiało o tym, że jesteście zbyt posłuszni i że coś kombinujecie. Muszę już iść, ale przyjdę jutro rano. Przyda wam się pomoc kogoś z zewnątrz.

~•~

- Mówiła prawdę? - zapytała Marisa, kiedy opowiedziałam zdarzenie z dzisiejszego ranka.
- Przez cały czas słuchałam jej serca. Ani razu nie przyspieszyło.
- I co zamierzasz? - dopytywała Mia.
- Myślę, że możemy jej zaufać i mam już... - nie skończyłam, bo poczułam dziwny dreszcz na plecach. Obróciłam się w stronę drzwi, a po chwili do stołówki wszedł najprzystojniejszy facet, jakiego w życiu widziałam. Miał jasnobrązowe włosy, opadające na czoło, bystre złote oczy, a jasna skóra wydawała się świecić. Umięśnione ciało opinała biała koszulka polo i ciemne jeansy. Najdziwniejsze było to, że patrzył prosto na nas i wydawał mi się znajomy.
- To jest ten anioł - szepnęła Mia. - Przywieźli go dziś rano.
Chłopak wciąż mierzył mnie spojrzeniem, a gdy nasze oczy się spotkały, zobaczyłam błysk...
- Scott! - krzyknęłam i zerwałam się z miejsca. Wpadłam mu w ramiona, on objął mnie tak mocno, jakby od tego zależało jego życie. Widok starego przyjaciela nie może równać się z jakąkolwiek inną emocją. Moje serce mogło wyśpiewywać serenady na jego cześć.
- Boże, Raven! Myślałem, że już cię nie zobaczę - szepnął.
- Co ty tu robisz? Jak to możliwe, że cię złapali? - zapytałam, gdy odzyskałam zdolność mówienia.
- Dałem się podejść jak nowicjusz i wpadłem w...
- No nie wierzę! - zaświergotała Mia, podskakując obok Scotta. - Wy się znacie?!
- Nie, przytulałam zupełnie obcą mi osobę - mruknęłam. - Chodź, poznasz moich przyjaciół.
Dopiero gdy usiedliśmy przy stoliku, zauważyłam zawistne spojrzenia płci pięknej. Za każdym razem próbują upolować jakiś świeży kąsek tylko dla siebie, nic dziwnego, że mają ochotę zabić mnie wzrokiem...
- Fajnie cię wreszcie poznać, stary - rzucił Nick i przywitali się w sposób, który zna chyba każdy facet na ziemi. - Ale mam taką jedną uwagę - warknął ze sztyletami w oczach. - Ona dojrzała i na pewno zauważyłeś jej urodę, wiec zapamiętaj tylko jedno: ona jest moja, rozumiesz?
- Znamy się od pieluch! To by było kazirodztwo - odpowiedział ze śmiechem Scott.
- Hej, wszystko gra? - zapytała Mia, patrząc na mnie z troską.
- Jasne, czuję się świetnie.
- Straszne zbladłaś - wtrącił się Nick, włączając opcję: troskliwy.
- To pewnie przez te środki uspokajające.
Cała grupa wpatrywała się we mnie jak w obrazek, a ja za cholerę nie wiedziałam, o co im chodzi.
- Jest dobrze. Panikarze - mruknęłam.
- Może lepiej chodź na dwór - zaproponował Nick i już ciągnął mnie za ramię do drzwi.
Usiedliśmy w cieniu drzew, a Mia już nie mogła wytrzymać.
- Mia, Obiekt 122, popromienna, telekinetyczka - wyrzuciła z pamięci.
- Marisa, Obiekt 121, nadnaturalna, wysłanniczka śmierci.
- Nick, Obiekt 62, nadnaturalny, zmiennokształtny.
Przedstawili się wszyscy po kolei, recytując dziwną formułkę, którą posługiwali się lekarze, a później także i Obiekty.
- A mnie już znasz. Obiekt 5 - dodałam z uśmiechem. Scott wyciągnął swoją kartę magnetyczną, przyjrzał się jej, szukając numeru, i zaczął:
- Scott, Obiekt 538, nadnaturalny, anioł.
- To już wiemy - zachichotała Mia.
Coś mi się wydaje, że te dziewczyny dadzą się mu we znaki...
- Raven, możemy pogadać? Na osobności? - zapytał lekko speszony.
Mia i Marisa zgromiły mnie spojrzeniem, a ich serca waliły jak szalone. Kątem oka spojrzałam na Nicka, który lekko skinął głową.
- Chodź - rzuciłam i pociągnęłam go pod mury. Usiedliśmy w ich cieniu i odetchnęliśmy głęboko.
- Co znaczą te podziały? - zapytał po chwili. - Nadnaturalni, popromienni...
- Nadnaturalni to stworzenia takie jak ty czy ja, a popromienni to ludzie, których komórki zmutowały po wybuchu reaktora w dziewięćdziesiątym piątym.
- Czyli to są...
- Wciąż ludzie, ale obdarzeni niezwykłymi talentami - dokończyłam za niego.
- Raven... - podjął po chwili. - Jest coś o czym powinnaś wiedzieć.
Jego głos był niezwykle smutny, a oczy błądziły po otoczeniu.
- Po prostu to powiedz - poprosiłam.
- Zanim mnie złapali byłem w Środkowej Afryce.
Rozpromieniałam.
- Widziałeś moich rodziców? Co u nich? - Uśmiechałam się szeroko, czekając na jego odpowiedź.
- Klan Wschodzącego Słońca zniknął. Pozostałe również - powiedział przygnębiony, a ja nie wierzyłam w jego słowa.
Klan Wschodzącego Słońca ze Środkowej Afryki. Moja rodzina zniknęła...
- Może po prostu się przenieśli - szepnęłam z nadzieją. Przytulił mnie mocno, kiedy zobaczył, że mur, który stworzyłam, rozpadł się na kawałki.
- Wszystkie Klany odeszły. Rozpłynęły się w powietrzu. Szukałem twojego brata, rodziców, ale nie ma po nich śladu - szeptał. - Uznałem, że powinnaś wiedzieć.
Złota ciecz płynęła po moich policzkach, wsiąkając w jego białą koszulę. Nie mogłam znieść myśli, że ich już nie ma.
- To niemożliwe - szeptałam w kółko.
- Raven, przykro mi. Tak strasznie mi przykro.
- Przestań – szepnęłam. – Lepiej powiedz, jak cię złapali - wypaliłam nagle. Mogę rozmawiać o wszystkim, tylko nie o mojej rodzinie.
- Miałem patrol na Ziemi. Usłyszałem krzyk i poczułem uderzenie negatywnej energii. Podleciałem, by to sprawdzić i pustka. Dostałem czymś ciężkim w głowę i obudziłem się w ciężarówce. Aniołowie pewnie zaczęli już poszukiwania. Uwolnią nas.
Parsknęłam śmiechem.
- To miejsce jest istną twierdzą, nikt z zewnątrz się tu nie dostanie. Patrz.
Podniosłam się i cisnęłam kamień w górę. Kiedy uderzył w pole siłowe, rozpadł się na kawałki, a pył rozwiał się w powietrzu.
- Wychodzi na to, że trochę tu posiedzę - mruknął, podchodząc do mnie.
- Wracajmy - rzuciłam bezbarwnym głosem.
Pod pretekstem bólu głowy wróciłam do pokoju. Zwinęłam się w kłębek i choć nie chciałam, łzy wciąż płynęły. Przypominałam sobie twarze moich bliskich, powodując jeszcze większy smutek. Do tej pory myślałam, że pogodziłam się z rozstaniem, ale wiadomość o ich zniknięciu była jak cios prosto w serce. Do tej pory wciąż miałam nadzieję, że mnie szukają, że robią wszystko, by mnie odnaleźć. Jak długo ich nie ma? Jak długo żyłam złudzeniami?

Zacisnęłam pięści i wstałam z łóżka. Wzięłam kartkę, rozdarłam ją na trzy części i zapisałam imiona najbliższych:

Rohan Hale

Maria Hale

Michael Hale

Otworzyłam okno i spojrzałam na niebo usiane gwiazdami. Moje palce zajęły się błękitnym płomieniem, a po chwili języki ognia wpełzły na kartkę z imieniem mojego ojca. Zacisnęłam dłoń, a kiedy papier spalił się, uwolniłam popiół, który rozwiał się w nocnym powietrzu.
- Niech twa smocza dusza będzie wolna - szepnęłam.
Łza spłynęła po moim policzku. Powtórzyłam ten prosty rytuał z pozostałymi członkami rodziny. Może dla obserwatora to niewiele znaczy, jednak to jeden z najważniejszych obrzędów dla mojego Klanu. W ten sposób posyłamy dusze zmarłych do Priama – praojca.

~~~~~~~~

Do następnego!

ZOO - ostatni ObiektWhere stories live. Discover now