Rozdział 32.

7.1K 790 53
                                    

- Tato? Co teraz zrobimy? - zapytałam, przyglądając się planom terenu z zaznaczonymi iksami i niezliczonymi strzałkami.
- Postaramy się zawrzeć pokój. Loukan nie jest potworem bez serca - odpowiedział mi tata, mierzwiąc moje włosy.
- Tato?
- Tak?
- Dlaczego ten klan nas atakuje? Przecież nie zrobiliśmy nic złego.
- Posłuchaj, słońce, czasem nie mogę wytłumaczyć ci pewnych rzeczy. To sprawy dorosłych - odparł z lekkim uśmiechem.
- Ale ja jestem dorosła! - zaprotestowałam i głośno tupnęłam nogą.
Przykucnął przede mną tak, że nasze oczy znalazły się na równej wysokości. W jego brązowych tęczówkach malowała się czułość i troska... miłość.
- Nigdy nie będziesz wystarczająca dorosła na wojnę. Ja też wciąż jestem dzieckiem.
- Nie jesteś dzieckiem! - zaśmiałam się.
- Ależ jestem, tak samo jak ty.
- Tato? - mruknęłam po chwili.
- Tak?
- Jak zawrzemy pokój?
- Pamiętasz, jak opowiadałem ci o kryształach klanu? - Skinęłam głową. - Twoja matka ofiaruje Różę Pustyni na znak pokoju, a my otrzymamy Lodowe Serce Gór.
- A jeśli się nie zgodzą? - zapytałam, wpatrując się w ciemne oczy ojca.
- O to się nie martw - odparł i pacnął mnie palcem w nos. Zaśmialiśmy się...

Łza zakręciła się w moim oku na wspomnienie taty. Teraz, gdy dorosłam, zrozumiałam, że Loukan nie zaatakował nas bez przyczyny. Chciał wymusić na moim ojcu zgodę na zawarcie tej pieprzonej umowy!
- Jak wygląda to Lodowe Serce Gór? - zapytał Carter, kiedy przedstawiłam mu całą historię.
- To kryształ siarczanu miedzi pokryty warstwą czystego lodu, ma cudowny niebieski kolor.
- Musi wyglądać pięknie... - rozmarzył się.
- Jest piękny. Serce złożono na moje ręce.
- Słuchaj, Horan cię nie znajdzie - rzucił, jakby odczytując moje myśli.
- Teraz mamy dwóch wrogów. Horana i Euceriena - sprostowałam i pozwoliłam, żeby mnie przytulił.
- Oj przestań już! Nie wierzysz we mnie?! - mruknął z ustami przy mojej skórze.
- Wierzę w potężnego, władczego dragona o dwóch twarzach - odparłam, przesuwając dłoń po jego ramieniu.
- Idź z nim porozmawiać. Może dowiesz się czegoś o tym, gdzie ukryły się dragony.
- Spławiasz mnie?! - wykrztusiłam, wpatrując się w niego z niedowierzaniem.
- Wiesz... robi się zimno - mruknął i pocałował mnie krótko. - Chodź.
To była najtrudniejsza decyzja w moim życiu. Nie byłam pewna, czy chcę wiedzieć, co się z nimi stało. Pogodziłam się z myślą, że moja rodzina może nie żyć. Nie chcę robić sobie fałszywych nadziei na odnalezienie ich. W myślach dałam sobie kopa w dupę i weszłam do kuchni. Vincent wciąż siedział przy wyspie, jednak tym razem popijał gorącą kawę. Wydawał się być zrozpaczony. Zapadł się w ramionach, przygarbiony opierał się o blat. Ja to zrobiłam?
- Wiesz, co się stało z moimi rodzicami? - zapytałam, walcząc z poczuciem winy.
- Dragony zapadły w letarg w swoich jaskiniach. Przywódcy klanów dowiedzieli się o Eucerienie i postanowili się ukryć - wyjaśnił, nie odrywając spojrzenia od kubka.
- To znaczy, że oni żyją? - wykrztusiłam, czując, jak gotuje się we mnie szczęście.
- Tak, ale nie wiem, kiedy zdecydują się wyjść z ukrycia.
- Włączcie telewizor!
- Max? - wykrztusiłam zaskoczona.
- Włączcie ten cholerny telewizor! - ryknął ponownie, złapał mnie za rękę i pociągnął do salonu.

Powtarzamy komunikat: Rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki odmówił azylu dla nadnaturalnych i popromiennych. Ta decyzja została podjęta po atakach na granice kraju. Do tej soboty przeprowadzone zostaną masowe spisy ludności. Nieludzie zostaną przeniesieni do tymczasowych obozów znajdujących się po jednym w każdym stanie.

Nagle studio telewizyjne zniknęło, a jego miejsce zajął przestronny gabinet z flagą USA w tle.

Witajcie obywatele! Nie mogę nic zdziałać w waszej sprawie. Otóż Rewolucjoniści przetrzymują trzystu zakładników w opuszczonej Elektrowni Glenwood. Grupa zażądała wydalenia z kraju wszystkich nieludzi. Żadne ludzkie życie nie jest cenniejsze od drugiego, jednak o pomoc proszą rodziny przetrzymywanych. W takiej sytuacji nie mogę zrobić nic innego, jak przystać na warunki Rewolucjonistów.
Możecie zostać w zorganizowanych obozach lub wyjechać z kraju. Wszystkie loty i statki zostaną zarezerwowana dla was. Przykro mi i życzę wam powodzenia.

W pokoju zapanowała cisza, która aż dudniła w uszach. Żadne z nas nie było w stanie wydusić choć słowa.
- Pakujcie rzeczy, wyjeżdżamy! - szepnął stanowczo Vincent, nie spuszczając wzroku z czarnego już ekranu. Spojrzeliśmy po sobie, a Marisa parsknęła cichym śmiechem.
- Czyli możemy jechać.
- Chwila! - zaprzeczył Carter i popędził na piętro, by po chwili stanąć przy nas z linijko-mieczem. Skarciłam go spojrzeniem.
- No co? To jego broń, a broni się nie zostawia! - burknął ze śmiechem i rzucił przedmiot Scottowi. Anioł przewrócił oczami i objął ramieniem Marisę. Wyglądali tak uroczo...
- Nie zmieścimy się w jeden samochód - oświadczył Vincent, trochę się niecierpliwiąc.
- Spokojnie, ja nie jadę - wtrącił się Max. Właśnie!
- Przyjechałeś tu tylko po to, żebyśmy włączyli telewizor?
- Uznałem, że powinniście wiedzieć - szepnął, obejmując dłońmi moją twarz, co spotkało się ze znaczącym chrząknięciem ze strony Cartera. - Spoko, stary, jest twoja. Uważaj na siebie - dodał i musnął wargami moje czoło. Pożegnał się z Marisą, czule ją przytulając, a ze Scottem wymienił męski uścisk dłoni. Skinął krótko głową i znów wyszedł z tego domu. Tym razem na zawsze.
- Musisz być taka ładna? - mruknął Carter, ścierając niewidzialny ślad Maxa z mojego czoła.
- Przestań, bo zrobisz jej dziurę w głowie! - krzyknął Scott, udając przerażenie.
- Chodźmy już - rzucił Vincent. Szklana bańka, w której przez chwilę byliśmy, pękła, znów przywracając nas do rzeczywistości.
Bez słowa opuściliśmy dom. Tuż przed wyjściem wróciłam do sypialni na piętrze, wspominając połączenie więzi z Carterem, ale też i naszą kłótnię. Obrysowałam palcami dziurę w ścianie, którą zostawiła pięść dragona.
- Ale był wkurwiony - parsknęłam pod nosem.
Obejrzałam się na łóżko, przywołując w pamięci nasze wyczyny, jednak nie pozwoliłam sobie na długie rozmyślanie. No proszę... Kundel zawsze znika, a teraz wiem gdzie! Ten leń patentowany śpi zakopany pod kołdrą!
- Ty spryciarzu - mruknęłam do niego. - Chodź.
Łupnął na mnie szarymi oczami i zwlókł się z posłania. Ostatni raz spojrzałam na pomieszczenie, by po chwili zamknąć je za drzwiami.
- O kimś zapomnieliśmy - oświadczyłam, stając przed samochodem Vincenta. Ale, o matko(!), jaki to był samochód! Srebrny range rover, a wyglądał, jakby przed chwilą wyjechał z salonu!
- Tęskniłem, młody - szepnął mężczyzna, klękając naprzeciw kundla. - Dobrze, że ich tu przyprowadziłeś.
Pies szturchnął nosem jego rękę, domagając się głaskania.
- Ta wilkopodobna istota ma jakieś imię? - zapytał Carter, trącając palem ucho zwierzęcia.
- To wy nie wiecie? - wykrztusił zdziwiony Vincent.
- Ale o czym? - dopytywał dragon.
- Raven, nie poznajesz go?
Przykucnęłam i złapałam pysk psa w dłonie. Jeszcze raz spojrzałam na niego, a kiedy nasze oczy się spotkały, doznałam nagłego olśnienia!
- O cholera...

~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Przy okazji, jeśli spodobał ci się mój styl pisania, serdecznie zapraszam na opowiadanie "Zabójcza uciekinierka".
Tam ta ra dam! I znów rozdział po północy... No cóż, takie życie.
Chyba nie muszę pytać, kim kundel, co?

Do następnego!

ZOO - ostatni ObiektOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz