Rozdział 21.

7.7K 912 33
                                    

- Raven, obudź się, zaraz będziemy na miejscu - wymruczał Carter, potrząsając mną lekko. Niechętnie uchyliłam powieki i burknęłam coś bez ładu i składu. - Tak dostaniesz budyń, ale teraz musimy porozmawiać - dodał ze śmiechem, a mój zmęczony umysł zaczął analizować jego wypowiedź.
- Jaki budyń? - zapytałam nagle otrzeźwiona.
- Powiedziałaś, że chcesz zjeść budyń i wtedy możemy pogadać - parsknął śmiechem.
- O boże... - mruknęłam, przecierając twarz dłońmi.
- Halo, gołąbeczki, my też tu jesteśmy! - Scott zwrócił na siebie naszą uwagę. Dopiero teraz zorientowałam się, że siedzę na kolanach Cartera, skanując jego twarz. Na moje policzki wpłynął lekki rumieniec, traciłam głowę i to przez faceta!
- Co się stało z Mią? - zapytała szeptem Marisa. Miała podpuchnięte oczy i niezdrowo bladą skórę. Musiała dużo płakać tej nocy.
- Mia była kretem. To ona wydała Harriet i... chyba zabiła Loren - odpowiedziałam przytłoczona tym wszystkim. Westchnęłam, przywołując w pamięci wydarzenia z nocnej ucieczki. Próbowała mnie zabić.
- Ale przecież ona... - załkała Marisa. Chwiejąc się lekko, usiadłam obok niej i objęłam ją ramieniem.
- Ja też byłam w szoku, ale ona mnie zaatakowała i... - umilkłam na chwilę, ważąc następne słowa - zginęła podczas wybuchu, nie sądzę, by udało jej się tego uniknąć.
- Od początku trzymałyśmy się razem. Jak ona mogła?
Łzy płynęły po jej twarzy, a ja nie wiedziałam jak jej pomóc. Była wykończona psychicznie tak jak my wszyscy.
- Teraz to już nie ważne - ucięłam temat. Rozmawianie o zdrajczyni nic nie zmieni. - Boję się, że Bill przeżył - oświadczyłam.
- Przeżył, jestem tego pewny - poparł mnie Scott. Tylko my dwoje widzieliśmy, jak rozerwałam mu gardło, a potem zniknął.
- Pozostaje tylko pytanie, czym on jest. To, co zrobił, nie było normalne dla zwykłego człowieka.
- Jak "to, co zrobił"? O czym wy mówicie? - dopytywał Carter zbity z tropu.
- Zabiłam go, uwolniłam Scotta, a ciało tej gnidy zniknęło - wyjaśniłam.
- Może jest jakimś popromiennym? - zaproponował.
- Możliwe. Mam dziwne przeczucie, że jeszcze go spotkamy - mruknęłam pod nosem.
- Czujecie to? - nagle odezwał się Carter. - To... krew?
Rzeczywiście, po chwili też ją poczułam.
- O cholera - jęknęłam, spoglądając na ramię, którym obejmowałam Marisę. Na koszulce pokazała się niewielka plama szkarłatnej cieczy.
- Teraz rozumiem, czemu jesteś bez koszulki! - zakrzyknęłam z uśmiechem w stronę Cartera. - Ale czemu żadne z was nie pomyślało o tym, żeby mnie ubrać? - zapytałam, a dziewczyna poderwała się z miejsca i rzucając krótkie "zaraz coś przyniosę", wybiegła z przedziału. Zawsze bała się krwi...
- No nie wierzę... Krwawisz, a bardziej przejmujesz się ciuchami? - jęknął dragon i parsknął gorzkim śmiechem.
- Pokaż to - rozkazał Scott, kucając naprzeciw mnie, ale uśmiech wpłyną na jego wargi. Wyciągnęłam prawą rękę z rękawa i cicho syknęłam. Najlepsze w tej sytuacji było to, że rana ani trochę mnie nie bolała, a przyczyną dźwięku, który niekontrolowanie wydobył się z moich ust, był widok dziury w moim ciele. Tuż pod obojczykiem znajdował się ślad po kuli, którą dostałam jeszcze w ZOO.
- Jak to możliwe, że jej nie czułaś?! - prawie krzyknął dragon. - Już tu czuję, że pocisk jest ze srebra! - zbeształ mnie, dotykając mojej skóry i zajmując miejsce obok anioła, który z lekarską precyzją oglądał ranę.
Jak to bywa z tym metalem, dziura po postrzale lekko zaropiała, a olbrzymi fioletowy siniak miał średnicę kilku centymetrów. Pewnie zużyłam energię na usunięcie bólu.
- Masz szczęście, że nie utknęła głęboko - stwierdził anioł, przyglądając mi się. Położył palce po obu stronach rany i docisnął je mocno, przesuwając kulę. Dobra, to już nie było przyjemne. Zagryzłam wargi, dusząc jęk, który boleśnie próbował wydostać się z moich ust. Całe szczęście, po chwili pieczenie ustąpiło.
- Już po wszystkim - odezwał się Carter. Mówił spokojnie, ale wyczuwałam nutkę niepokoju.
- Dziękuję - skierowałam się do Scotta.
Wróciłam na swoje ulubione miejsce na kolanach dragona, którego skóra działała jak koc elektryczny, i zapatrzyłam się na widok za oknem. Drzewa przy torach przesuwały się z nadzwyczajną szybkością, zlewając się w rozmazaną plamę zieleni i żółci. Słońce majaczyło nad horyzontem, a jego promienie zabarwiły niebo na wszelakie odcienie pomarańczu.
- Mogę już wejść? - zapytała Marisa, ostrożnie zaglądając do przedziału. Parsknęłam cichym śmiechem i wtuliłam się w mój piecyk.
- Wchodź, powódź ustała - zażartował Carter.
Zmieszana podała mi małą stertę materiału. Wciągnęłam szare dresowe spodnie i - ku uciesze dragona - musiałam obyć się bez bielizny. Pozbyłam się zakrwawionej koszulki, a jej miejsce zajęła bluza w barwach drużyny hokejowej Barrie Colts ( żółto-czerwono-biała) i ich nazwą. Była o wiele za duża, ale co mogłam zrobić?
- Dlaczego wracasz na jego kolana? Ja też mam miejsce - rzucił Scott, kiedy ponownie usadowiłam się na Carterze.
- Kocice wiedzą na czyich kolanach im najlepiej - wymruczał w moją szyję.
- Od kiedy jestem kotem? - zapytałam z głupkowatym uśmiechem na twarzy.
- Od dzisiaj.
- Nie chcę wam przeszkadzać, ale co zrobimy, kiedy wysiądziemy z pociągu? - zapytała nieśmiało Marisa.
- Większość wróci z rodziną. Całą noc gadali przez radio, a my coś wymyślimy - wyjaśnił Carter.
No właśnie, pozostała kwestia znalezienia domu. W duchu błagałam, by Harriet zorganizowała i to. Nie jest głupia i nie pozostawiłaby nas samych sobie.
Jak na zawołanie, po kilku minutach pociąg zatrzymał się. Na peronie kłębiła się masa ludzi i byłam niemal pewna, że każdy obecny jest popromiennym lub nadnaturalnym. Obiekty wybiegały z pociągu i ze łzami szczęścia rzucały się na szyje swoich bliskich.
Wysiedliśmy dopiero, gdy tłum się przerzedził i na peronie zostało jedynie kilka innych osób czekających na przyjazd swojego pociągu. We czwórkę stanęliśmy na zewnątrz i wreszcie odetchnęliśmy z ulgą.
- Jesteśmy wolni - szepnęłam.
- Wolni - powtórzyła smętnie Marisa, a już po chwili na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Jesteśmy wolni! WOLNI! - krzyknęła z euforią, tańcząc wokół. Cieszyliśmy się tą chwilą spokoju, póki trwała. Byłam świadoma tego, że w każdej sekundzie mogą pojawić się helikoptery i znów nas gdzieś zamkną, ale to nie nastąpiło.
Minęło kilka minut, zanim dostrzegłam jakąś postać skuloną pod ceglanym murem. Ruchem ręki opanowałam towarzystwo i wskazałam płaczącą dziewczynę.
- Kto to? - szepnął Scott.
- A ja wiem? - burknęłam i ruszyłam w jej stronę. Kiedy przykucnęłam przed nią, niechętnie podniosła głowę, patrząc na mnie załzawionymi oczami. - Lena, wszystko w porządku? - zapytałam. Wiem, jakie to pytanie było absurdalne. Widać, że nic nie jest w porządku, gdyby tak było, nie szlochałaby pod ścianą.
- Nie mam dokąd pójść - wyszeptała, przełykając kolejne łzy. - Tata! - wykrzyknęła nagle, patrząc na coś ponad moim ramieniem. Jej brązowe oczy zaświeciły szczęściem i rzuciła się do przodu. Odwróciłam się w chwili, kiedy nieznany mi mężczyzna przytulił ją mocno do siebie. Nagle poczułam się jak intruz. Przeszkadzałam w tym obrazku. Jej ojciec wyglądał na 40 lat, a oczy Leny były idealną kopią jego. Jeszcze raz ją przytulił, a po chwili rozpłynęli się w powietrzu.
- Była nimfą... - wymruczałam pod nosem i usiadłam, opierając się o ścianę. Przymknęłam oczy i czułam, że zaraz zasnę. W powietrzu rozszedł się zapach mokrej sierści, przez co odzyskałam przytomność zmysłów. Przede mną stał wielki pies o paraliżujących szarych oczach. Przypominał wilka, a jego brązowe futro mieniło się w świetle słońca. Pochylił się i przekręcił łeb, przypatrując mi się. Ostrożnie wyciągnęłam rękę i zatopiłam ją w jego szyi. Mruknął cicho, by po chwili złapać zębami rękaw mojej bluzy. Pociągnął mnie wzdłuż peronu, a mi nie zostało nic innego, jak iść za nim.

~~~~~~~~~~~~~~

Jako że właśnie zaczęłam naukę w liceum, mam mniej czasu na pisanie, ale kolejne rozdziały na pewno się pojawią.
Jeszcze raz chciałam wam podziękować za to, że przez trzy dni to opowiadanie zajmowało pierwsze miejsce!

Do następnego!

ZOO - ostatni ObiektWhere stories live. Discover now