2/6

1.5K 146 10
                                    


    

Miasto obeszliśmy wzdłuż i wszerz podzieleni na dwójki. Oczywiście musiały składać się z mężczyzny i kobiety, jako że zdaniem naszego przywódcy: ''kobieta jest zbyt słaba by sama się bronić''. Co robiłam 11 lat? Tak trafiłam do pary z Coltonem. To nie jest nic złego oprócz tego, że chłopak dalej jest na mnie obrażony. Zachowuje się jak baba. Zwolna mnie to denerwuje, ZWŁASZCZA że nic takiego nie zrobiłam. Idzie kawałek przede mną i milczy. Wydaje mu się, że przyhasam i potulnie wyznam winy? No to niedoczekanie, bo nie trafił na taką osobę. Miasto jest spowite mgłą szarości, smutku i śmierci. Widziałam jak wygląda nędza. Przecież to pojęcie jest teraz wszechobecne, ale .. tu jest gorzej. Miejsce jest praktycznie puste. Ludzi jest naprawdę niewiele. Dużo, ale o wiele mniej niż powinno. Dlatego straż werbuje do roboty? To głównie, albo małe dzieci, kobiety, albo stracy. Mężczyźni to dość rzadki widok. Wszyscy są ubrani w worki. To już nie są nawet ciuchy. To worki. Podarte, zatarte, brudne, lniane. Widoczne są na ich ciałach rany i obtarcia. Świeże, stare, duże, małe, głębokie i ledwo draśnięte. Ilość blizn jest przerażająca, nawet na ciałach dzieci. Pokrywają ich całych.  Spojrzenia.. smutne i zmęczone. Jakby mieli dość. Czego? W mieście jest bezpiecznie. Jedzenie dostarcza burmistrz. Nie muszą uciekać, chować się. CO tym ludziom jest? Wyglądają na wpół martwych. Są bardzo wychudzeni. Skrajnie wychudzeni. Co przeraża najbardziej? W mieście roi się od ciał. Martwych ciał. Głównie dzieci i starszych osób. Straż stara się je usuwać, ale ilość jest prawdopodobnie nie do ogarnięcia na raz. Chwile temu zastanawiałam się gdzie ja trafiłam? Teraz utwierdzam się tylko w tej myśli. Mojej ciotki nie ma tu ani śladu. Co więcej wątpię, że chciała by koegzystować z ludźmi, którzy widocznie sami umierają a w ich oczach da się wyczytać chęć pożarcia ciebie! Co chwila mam wrażenie, że mijający mnie ''ktoś'' coś mi już ukradł. Rozglądam się nerwowo po otoczeniu, gdy wchodzimy w bardziej zaludniony i zniszczony obszar miasta, które jest ogromne. Domy są dwupiętrowe. Drewniane. Drugie piętra mają płaskie dachy i okna. Nie ma tu balkonów. Dolne piętra, co dwa ogromne okna bez szyb, mają luki na drzwi. W lukach tych stoją jacyś ludzie. Jakby pilnowali swoich domostw. Nie we wszystkich oczywiście, ale w większości. Okna pozasłaniane są ogromem materiałów. Podłoże nie jest niczym wyłożone. Idę po piachu, który po deszczu zapewne zamienia się w okropną breje. W powietrzu unosi się ciężki zapach. Smród. Już sama nie wiem czy jest to spowodowane tym, że zaraz znów natkniemy się na jakiegoś trupa, czy to po prostu wszechobecna ludność. Ogółem warunki są nieludzkie. Spojrzenia wszystkich powoli zaczynają się skupiać na mnie i na Coltonie. Jesteśmy inaczej ubrani i uzbrojeni. Widocznie nie jesteśmy strażnikami. Zaczynam się lekko denerwować. Chce złapać Coltona za rękę i poczuć, że w razie czego jest ktoś kto mnie obroni, a nie zostawi samą sobie. Niestety chłopak dalej mnie ignoruje. Holden miał racje. Tylko mógł mi przydzielić siebie. Byłoby lepiej. Do moich uszu zaczyna dochodzić wszechobecny szmer. Staram się iść jakbym była zawodowym zabójcą. Staram się wyglądać na silną i nieustraszoną. Ten tłum mnie jednak przeraża. To dziwni ludzie. Po moim czole spływa kropla potu, kiedy jeden z mężczyzn patrząc mi prosto w oczy rusza w moją stronę. Mija Coltona i idzie prosto na mnie. Zabić? Normalnie tak, ale to człowiek. To co mam robić? Dalej idę do przodu i zaczynam się przesuwać coraz bardziej na prawo. Do ścian budynków. Mimo wszystko, ten człowiek zbliża się do mnie nieustannie i bardzo widocznie. Mój oddech przyspiesza. Obraz się wyostrza. Nagle czyjaś dłoń obejmuje mnie wzdłuż ramienia i szybko pozwala ominąć zdumionego mężczyznę. Jestem na tyle zdumiona, że nie sprawdzam nawet kim jest. Ma kaptur. Długi ciemny płaszcz. Przyspieszonym krokiem pcha mnie w stronę Coltona, który niczego nie zauważył. Oglądam się przez ramię, gdy kątem oka dostrzegam wysoką sylwetkę. Dobrze zbudowaną i również zakapturzoną. Twarze są niewidoczne. Osoby te mają jednak pewnego rodzaju uspokajającą aurę wokół siebie. Błyskawicznie wymijam Coltona, który zdumiony podrywa się by zaraz zostać pojmanym przez postać, która szła za mną i moim wybawicielem.


-Kim jesteś?- pytam cicho, kiedy osoba wyprowadza nas na mniej zaludniony obszar. Ta jednak milczy. Zaczynam się stresować. Wpadłam w tarapaty, czy to jednak eskorta ratunkowa? Kto wie co powinnam teraz zrobić?- Gdzie nas zabieracie?!- pytam coraz bardziej piskliwym głosem. Mam ochotę się wyrwać i strzelić tej osobie w głowę. Ratować się. Brak pewności zachęca i równocześnie mnie powstrzymuje. Zaraz chyba krzyknę. Skręcamy w bardzo wąską uliczkę. Tylko jedna osoba na raz może iść więc formujemy się w linie i idziemy gęsiego. Postać przede mną chwyta mój nadgarstek w bardzo delikatny sposób. To zmniejsza moje obawy. Obracam się i widzę zdumioną twarz Coltona. Moje ciało jest jak gdyby nie moje. Daje się prowadzić zdumiona tym, że ktoś mnie porwał. Porwał mnie i Coltona. Ktoś wiedział, że jesteśmy grupą mimo odstępu. Oni nas znają. Nim się obejrzę zostaje wepchnięta do jakiegoś pomieszczenia. Drzwi są zakryte tu masą szmat. W środku panuje ciemność. Gdzieniegdzie palą się tylko świeczki. Brak elektryczności. Mało mebli, a w zasadzie ich całkowity brak. Łyse ściany. Niewielka klatka schodowa. Pomieszczenie jak z horroru.



-Idź po resztę.- żeński głos brzęczy w moich uszach jak dzwonek budzika. Spoglądam na niewysoką postać przede mną. Wpatruje się w jej plecy. Czekam aż się ujawni choć wiem kim jest. Postać trzymająca Coltona wychodzi. Zostajemy tylko my. Czekamy. Nagle ściąga swój ciemny kaptur. Moim oczom ukazuje się fala blond włosów. Lekko falowanych. W świetle świec wydają się złote. Biorę głęboki oddech i zatrzymuje go w płucach. Obcy powoli się obraca.



-Tęskniłaś?- nie odpowiadam tylko rzucam się ciotce w ramiona. Ściskam ją z całych sił. Kobieta odwzajemnia gest. O mało mnie nie dusi, choć sądzę że sama jest podduszana. Moje serce wali jak szalone. 



-Myślałam, że się już nigdy nie zobaczymy!- mówię, a mój głos wyraża ogromną ulgę i radość.



-Obiecałam, że tu będę.



-Co to za miejsce?- pytam i odsuwam się kawałek od kobiety by przyjrzeć się jej twarzy. Jest jakby starsza.. Bardziej zmęczona. Dopiero kiedy analizują ją głębiej widzę ogrom szarych refleksów, które otaczają jej buzię i kryją się wśród złocistych pasm włosów. Oczy dalej takie same lekko zielone, bardziej brązowe. Z domieszką żółci. Piękne. 



-Na górze! Tu za wiele słychać.- mówi i gładzi mnie po policzku. Patrzy na mnie jak matka. Czuje ogromne ciepło w sercu. Byłam sama i tego mi brakowało. Jej. Ściskam ją jeszcze raz. Pół roku. Znowu ją znalazłam. To największe szczęście i cud. Dotrzymała obietnicy. Jest w Alexadrii i czeka na mnie. Mogłam zginąć. Nie wrócić. Ona mimo wszystko czeka.



-Colton?- mówi i powoli mnie od siebie odsuwa.



-Witam..- mówi zmieszany chłopak i nieśmiało podnosi dłoń w górę w powitalnym geście.



-Ale się zarosłeś...- mówi kobieta na co parskam śmiechem.- Chodźcie na górę. Greg poszuka reszty. Catalina zrobi nam coś do picia.- uśmiecham się i już mam ruszać w stronę klatki schodowej, gdy...


- Mavis... Maisha?- patrzę na nią tępym wzrokiem. Uśmiech znika automatycznie z mojej twarzy. Znów powraca ciężar i ból. Tak jakby tabletka przeciwbólowa przestała działać. Jakby uśpienie zostało zaburzone. Jakbym obudziła się z przyjemnej narkozy. Poczuła wszystko co przez czas snu było schowane, ogłuszone. Kiwam tylko przecząco głową i powoli odwracam się w stronę schodów sparaliżowana. Idę bardzo powoli. Nie muszę przyglądać się twarzy Anyi by wiedzieć, że jest teraz zawiedziona...


Do następnego ;*


SERUMOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz