Rozdział 22

864 75 70
                                    

— Przyszłaś.

Na jej widok Bastien podniósł się z drewnianej ławki i posłał jej delikatny uśmiech. Marinette zaledwie uniosła kąciki ust w odpowiedzi i potarła zziębnięte ramiona. Miała na sobie cienki top i dresową bluzę – śmiesznie wyglądała przy chłopaku, okutanym w grubą kurtkę i wysokie buty o mocnych sznurowadłach.

— Obiecałam — usiadła na brzegu i oparła się nieśmiało o oparcie. Z każdym dniem wyglądała coraz mizerniej i coraz mniej dbała o własne zdrowie. Przygnieciona odpowiedzialnością za cały Paryż, wydawała się jeszcze drobniejsza niż zazwyczaj.

Bastien usiadł obok niej, wyciągając się na ławce i krzyżując nogi w kostkach.

— Wracasz od Adriena?

— Tak. — Dziewczyna oplotła się ramionami, zaciskając palce na rękawach bluzy. Już nie reagowała tak emocjonalnie na najmniejszą bliskość Bastiena, dalej jednak siedzenie blisko niego dawało jej dziwne poczucie dyskomfortu. Mimo całej swojej chęci nie mogła poczuć w jego towarzystwie rozluźnienia i zawsze oglądała się przez ramię, nie potrafiąc w pełni mu zaufać.

Bastien zagryzł wargi. Nie wytrzymał i znowu się odezwał:

— Kiedy macie zamiar go wybudzać? — spytał, przyglądając się profilowi dziewczyny. Zauważył, że zgarbiła się, a przez jej twarz przebiegł ledwo widoczny grymas.

— Jak najszybciej. Planowo mieliśmy to robić za tydzień, musimy jednak zrobić to szybciej. Dzisiaj ktoś próbował go zabić — ostatnie słowo przeszło jej przez gardło jakby ciężej niż pozostałe i zawisło w gęstej ciszy. Bastien wręcz czuł na skórze jego palący wydźwięk.

— Czy wszystko z nim w porządku?

— Dalej żyje.

Pochyliła głowę do przodu, starając się rozciągnąć bolące mięśnie karku. Bastien zauważył to, przysunął się bliżej. Jego ciepły oddech musnął jej skórę, Marinette uniosła głowę. Ich oczy spotkały się, po plecach Marinette przeszedł dreszcz, jak zawsze, kiedy patrzyła w ciemne tęczówki chłopaka. Były bezdenne, tak czarne, że nie dało się odróżnić kolorowej części od źrenicy, a gdzieś w środku, dostrzegalna dopiero po bliższym przyjrzeniu się, mieniła się mroczna iskierka. Zawsze sądziła, że to jedyny widoczny ślad jego złej strony, zazwyczaj ukrywanej pod anielską twarzą – bo tak lubiła o nim myśleć. Niczym o aniele ze zgniłym, zepsutym sercem. Bastien miał całkiem inny typ urody niż Adrien, który wyglądał jakby wyszedł z jednego z kościelnych witraży – o czarnych włosach, bladej skórze i ponurym spojrzeniu, ale nadal był piękny. Takie też wydawało się jego wnętrze, jednak Marinette znała go od tej najgorszej strony, ujawnionej dopiero przez akumę. Nieczułej, zagarniającej wszystko i zostawiającej po sobie tylko zgliszcza.

Myślała, że Bastien ją pocałuje i już miała się odsuwać, on jednak tylko uniósł dłonie i przyłożył zimne opuszki palców do jej karku.

— Marinette, czy mogę... — jego nadgarstki poruszyły się, poczuła ucisk na twardych, skamieniałych mięśniach. Mimowolnie odchyliła głowę, czując jak całe napięcie znika. Bastien naciskał mocno i regularnie, sprawiając, że zrelaksowała się po raz pierwszy od dawna. Czuła, że robi coś złego, nieodpowiedniego. Ręce Bastiena zostawiały brudne, niewidzialne ślady na jej skórze, tak jak tamtej pamiętnej nocy, mimo że teraz był to tylko niewinny masaż. Czuła, że powinna go odtrącić, że powinna odsunąć się i odejść.

Nie zrobiła tego. Było jej za przyjemnie.

***

Zawód.

To słowo smakowało gorzko, tak jednak się czuła. Kobieta patrzyła na budynek, konkretniej na paryski szpital i czuła zawód. Chłopak dalej żył, a Biedronka – która, mimo swojej okropnej sytuacji dalej trzymała się na nogach – była silniejsza niż sądziła. Każda normalna nastolatka załamałaby się na jej miejscu. Straciła wszystko – rodzinę, dom, a miłość jej życia leżała nieprzytomna w szpitalu. Tak, White Lady wiedziała, że Czarny Kot zostanie niedługo wybudzony. Paryscy bohaterowie myśleli, że zniknęła, ona jednak cały czas ich pilnowała, kontrolując każdy ich najmniejszy kroczek.

— Przykro mi, że się nie udało.

Odwróciła się. Białe włosy, spięte w niedbały warkocz, przeleciały przez ramię i opadły na pierś na skutek szybkiego ruchu. Delikatny uśmiech wykwitł na jej bladych wargach, kiedy ujrzała wysoką postać okrytą długim, czarnym płaszczem. Zawsze wyśmiewała wspólnika za noszenie tego typu ubrań – wyglądał jak muszkieter, urodzony w złej epoce – teraz jednak cieszyła się, że miał on do nich taką słabość. Dzięki temu jego twarz zostawała ukryta w cieniu i nikt postronny nie mógł go rozpoznać.

Podeszła do niego, wyciągając przed siebie odziane w białe rękawiczki ręce. Przygładziła czarny materiał na ramionach, naciagnęła kaptur mocniej na twarz stojącej przed nią osoby. Jej gesty były ostrożne, prawie czułe.

— Nic się nie stało, kochanie — zaświergotała, sunąc czubkiem palca przez policzek stojącej naprzeciw osoby. Był gładki, bez najmniejszej skazy, jednak ona jednym ruchem mogła to zmienić. Oszpecić, skazić., zniekształcić i on dobrze o tym wiedział. Wzdrygnął się pod jej dotykiem. — Następnym razem się jednak postaraj.

Poklepała go lekko i podeszła z powrotem do krawędzi. Teraz spojrzenie jej niebieskich oczu sięgało dalej niż szpital, obejmowało wzrokiem cały Paryż, miasto, które kochała i nienawidziła zarazem.

— Czy plan dalej jest aktualny? — głos stojącej za nią osoby przeszedł w szept, barwiony przerażeniem.

— Tak — uniosła dłoń do czoła, odgarnęła z oczu kilka białych kosmyków. Pamiętała, jak zaczynały tracić kolor. Jak stała przed lustrem w swoim małym pokoju z Sabine za plecami, przerażona tym, co się dzieje, w co się zmienia i co robi z nią szaleństwo Dinn. Teraz już się nie bała — Idź już. Za niedługo odkryją, że cię nie ma. Ta blondyna jest nad wyraz spostrzegawcza.

Za nią rozległy się kroki, które szybko ucichły. Słyszała jeszcze szelest peleryny, chowanej do plecaka, a potem przed szpitalem pojawiła się sylwetka, zaledwie nastoletnia. Jej dziecka.

Pamiętała czasy, kiedy ona też miała to naście lat. Jaka była wtedy pełna entuzjazmu i wiary w ludzi. Do teraz, kiedy tylko zamykała oczy widziała siebie w młodości z Sabine i Aurore po bokach, z miraculami na piersiach i błyszczącymi oczami. Do teraz miała gdzieś to zdjęcie, schowane w najgłębszej i najciemniejszej szufladzie. Było to ich ostatnie wspólne zdjęcie, robione przed misją, na której wszystko się zepsuło.

Przymknęła oczy, twarz wykrzywił jej grymas bólu. Mrowienie w piersi odzywało się zawsze, kiedy o tym myślała, jakby fizyczne przypomnienie odniesionej wtedy rany. Kilka dni później Dinn zaczęła zachowywać się dziwnie. Jej małe, urocze kwami stało się agresywne, nie chciało jeść i zmieniło się nie do poznania.

A następnie zmieniło ją.

Kiedyś się tego bała. Płakała po nocach, patrząc jak magia po kolei wybarwia jej włosy i oczy, jak po kolei wydobywa każdy z fundamentów jej osobowości, wstawiając w zamian zgliszcza tego, kim kiedyś była. Ze współczującej, uroczej i słabej stała się ostoją nienawiści, znakiem ciemności i symbolem zła.

Kiedyś się tego bała, teraz jednak szła przez życie z celem i innym życiem w rękach. Musiała walczyć o swoją zemstę i miasto, żeby jej ukochanego dziecka nigdy nie spotkało coś podobnego.

Nie Opuszczam - White Lady || miraculousWhere stories live. Discover now