Rozdział 36: Wbrew losowi

378 40 7
                                    

,,Większość ludzi prędzej umrze niż pomyśli.'' - Bertrand Russell

Zielona bariera pękła, rozsypując się niczym zbite szkło, lecz na kawałeczki tak drobne niczym piasek. Szmaragdowo srebrny proch zawisł nad mężczyznami. Jeden z nich leżał bezwładnie na mchu, osłabiony po stoczonej walce i odepchnięty przez siłę wybuchu. Drugi natomiast stał w tej samej pozycji w jakiej był jeszcze przed eksplozją. Wzrok miał utkwiony gdzieś w oddali, czymś za Polem Tnącej Trawy. Dostrzegł tam ruch dwóch postaci, obok siebie usłyszał szelest i kątem oka także dostrzegł niewielki ruch. Uśmiechnął się na to lekko, po czym upadł bezwładnie na ziemię. Drobna trawka, mech i piach pod wpływem dotyku Jotuna zmieniły się w lodowe kryształki. Runo leśne pokryło się lodem.

Niebo powoli jaśniało, choć słońce zachodziło. Naturalny zachód odbił się w rubinowych oczach młodego czarownika. Uśmiech nie schodził z jego twarzy, choć wiedział, że Norny zdecydowały o jego losie. On jednak zawsze lubił sprzeciwiać się losowi. Robił to wiele razy i teraz również.

- I tak oto, ginie ostatni z pośród tych, którzy stali mi na drodze do władzy. - zaśmiał się triumfalnie Daren, gdy podniósł się z podłoża i wykonał nieco chwiejnym krok na krawędź zamrożonej ściółki.

- Może. - wydusił Loki słabym głosem. - Ale ja zawsze mam ostatnie słowo.

Niespodziewanie przez ciało Łowcy, przebiegła fala bólu. Otworzył usta by krzyknąć, jednak żaden choćby najcichszy dźwięk nie wydobył się na zewnątrz. Z krawędzi, na której stał wyrósł sopel, który przeszedł go na wylot, wbijając się prosto w jego serce. Sopel utkwił w nim, a wypływająca z rany krew ściekła po nim, powoli tworząc na zmrożonej ziemi czerwoną kałużę. W jednej chwili ciepło opuściło ciało Łowcy. Opuściło go całkiem życie i pozostało po nim jedynie zimne ciało bez duszy.

Choć Loki czuł jak nadchodzi jego własny koniec, że Hela już przyszykowała dla niego miejsce, resztkami sił wystał i powoli przykuśtykał do martwego ciała mężczyzny nadzianego na lodowy kolec. Upadł na kolana u jego stóp, pozbawiony energii. Już niedługo i ja umrę. - pomyślał. Nie chciał jednak odejść, nie pozostawiając po sobie czegoś. Nie miał już sił by wstać. Nie miał sił by zrobić cokolwiek, ale nie miał też ochoty by umierać. Powoli, z wielkim trudem wyciągnął do góry drżącą, białą rękę. Położył ją na boku umarłego. Zaczął szeptać słowa zaklęcia w obcym języku. Znał to zaklęcie, w sumie to aż za dobrze.

- Niech wszystko będzie tak jak było na początku! - tymi słowami zakończył zaklęcie i padł ledwo żywy na runo leśne.

Zimne ciało Łowcy powoli zaczęło zmieniać się w zielone iskry i smugi dzikiej magii. Światło energii i zachodzącego słońca odbijało się w blednących oczach syna Laufey'a. Silniejące usta wygięły się w delikatnym uśmiechu. Oddech powoli słabł, stawał się coraz płytszy, coraz bardziej nikły. Powoli zamknął oczy. Zielone światło rozbłysło niczym łuna przy eksplozji bomby. Pochłonęła wszystko, zalegając Żelazny Las blaskiem. Szmaragdową łunę było widać nawet w pałacu Odyna. Nie uszła ona niczyjej uwadze, wszyscy wbili wzrok w jej kierunku z przerażeniem, nie wiedząc co właśnie się tam stało. Thor natychmiast, nie myśląc, poleciał do źródła wybuchu światła.

485 SŁÓW

Czarownik z Żelaznego LasuWhere stories live. Discover now