ROZDZIAŁ XXIV.1

1.1K 65 248
                                    

kiedy w Hogwarcie zaczyna robić się dość upalnie — i to bynajmniej nie za sprawą pogody


Voldemort uważał, że Hogwart wyglądał imponująco w rozlewającym się na nim płynnym srebrem świetle księżyca.

To był jego jedyny prawdziwy dom. W ciągu tych zaledwie siedmiu lat, które tu spędził, poznał najdrobniejszy, nawet najbardziej niepozorny jego zakątek, znał jego najstarsze, najchytrzej skrywane przed światem tajemnice. W ciągu tych zaledwie siedmiu lat posiadł tu wiedzę, o której nie śniło się nawet największym magom tej planety.

Wrócił tu ponownie jako najpotężniejszy czarodziej, jakiego widziała Wielka Brytania. Przerósł Grindelwalda; przerósł nawet żałosnego Dumbledore'a, którego różdżkę pewnie ściskał teraz w dłoni, skierowując ją co jakiś czas leniwie w rozprzestrzeniającą się nad zamkiem i jego błoniami mleczną bańkę, przeciągając w czasie ostateczny wyrok na zamek i doprowadzając tym samym stojącą tuż obok niego i oczekującą zniszczenia Bellatriks Lestrange do szaleństwa. Ona nie miała oporów.

Ale on czekał cierpliwie do północy, napawając się widokiem, który tak oczarował go, gdy jako mały, ambitny jedenastolatek po raz pierwszy wkroczył do świata magii — z lubością przeliczał wszystkie wieże i wieżyczki, oddzielające się odrobinę jaśniejszą plamą na tle nieba, to kierował wzrok na odbijające je w swej gładkiej tafli jezioro, którego wody otaczały pokój wspólny Slytherinu.

Tej nocy zamek miał być jego. Ale to jeszcze nie był ten czas.

Był w stanie poczekać. Miał przed sobą całą wieczność.

***

— To tu — oznajmił Harry, kiedy wraz z profesor McGonagall i profesor Sprout, którą spotkali piętro niżej, stanęli wreszcie przed ścianą naprzeciw zlokalizowanego na siódmym piętrze gobelinu Barnabasza Bzika.

— To tu? — powtórzyła ze zdziwieniem McGonagall, rozglądając się dookoła.

— No... Jest coś, o czym pani nie wie, pani profesor...

Harry, który został poinstruowany wcześniej przez Neville'a co i jak pomyśleć, by dostać się z powrotem do bazy GD, przeszedł wzdłuż ściany trzy razy — to była standardowa procedura uruchamiająca Pokój Życzeń — a wtedy ich oczom ukazały się rosnące miarowo wewnątrz muru ciężkie drzwi.

McGonagall i Sprout wymieniły zdezorientowane spojrzenia; Harry, jak na dżentelmena przystało, otworzył drzwi i przepuścił obie panie przodem.

A potem powitała ich gęstwina okrzyków, składająca się w jeden wielki hałas:

— Oooch, dzień dobry, panie profesor!

— Chyba "dobry wieczór", kretynie...

— No, wreszcie, Harry!

— Jesteście!

Harry, który wszedł do pokoju jako ostatni, rozejrzał się po nim z niedowierzaniem.

Zdawał się poszerzyć w szwach, aby dać odpowiednią przestrzeń wszystkim, którzy znajdowali się w środku. A było ich naprawdę dużo — o wiele więcej, niż kiedy opuszczali pokój jakąś godzinę temu. I były wśród nowo przybyłych twarze, których nie spodziewałby się dziś ujrzeć nawet w najśmielszych snach.

— Co tu się...

— Dobry wieczór, Harry, kochaneczku! — Pani Weasley chlipnęła, machając do niego ręką. Harry nie miał czasu dowiedzieć się, co doprowadziło ją do płaczu, bo właśnie został prawie zmiażdżony przez czyjeś ogromne ramiona.

Czysta Karta | DramioneWhere stories live. Discover now