ROZDZIAŁ IV

1.7K 92 68
                                    

kiedy feeria świateł rozbłyskuje na skraju lasów Dartmoor, a zielone strzały przeszywają powietrze


Zapadał zmrok.

Las wyglądał jeszcze bardziej nieprzyjemnie niż zazwyczaj; być może dlatego, że wszystko wokół budziło wspomnienia sprzed miesiąca, a Draco przecież tak bardzo chciał wymazać je z pamięci.

Nigdy nie przepadał za lasami — a przynajmniej nie za tymi wielkimi, rozległymi, nieprzeniknionymi puszczami. Może to przez uraz z dzieciństwa; Zakazany Las robił piorunujące wrażenie na każdym uczniu, czy to pierwszorocznym, czy też wprawionym i obeznanym w tajemnicach Hogwartu zdającym owutemy. A tak się akurat złożyło, że Draco odwiedził go po raz pierwszy jako żółtodziób, który w nawet najmniejszym stopniu nie zdawał sobie sprawy, jakie niebezpieczeństwa czyhały w jego odmętach. Tego samego dnia miał okazję po raz pierwszy stanąć twarzą w twarz z Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, choć wtedy jeszcze nie był tego świadom. Do tej pory jednak za każdym razem, kiedy patrzył w czarną przestrzeń między drzewami, wydawało mu się, że zaraz przed oczami stanie mu ta sama straszna, ohydna postać, nachylająca się nad martwym jednorożcem i spijająca jego krew.

Draco wzdrygnął się i od razu rzucił niespokojne spojrzenie w stronę swoich towarzyszy, chcąc skontrolować, czy nie zauważyli oni przypadkiem tej chwili słabości; panował jednak tak absolutny mrok, że sam z trudem dostrzegł haczykowaty nos Dołohowa i małpią twarz Macnaira, a to odrobinę go uspokoiło. Już i tak wiele razy oberwało mu się za bycie, jak to nazwała go ciotka, „naczelnym maminsynkiem śmierciożerców".

Przez wzgląd na cel misji musieli zostać niezauważeni, więc żadne lumos nie wchodziło w grę. Za nimi kłębiły się niewyraźne postacie szmalcowników, którzy nie mieli nic do stracenia, a wiele do zyskania, jeśli złapaliby Pottera.

— Oni na pewno tu są? — zapytał głupkowato Macnair, zapominając o wyraźnym nakazie milczenia.

— Wiadomo, że są. Czarny Pan jest dobrze poinformowany. Nie wysyłałby nas tutaj, gdyby nie miał stuprocentowej pewności — syknął Dołohow. — Poza tym zamknij się, bo przez twoją głupotę wszyscy skończymy jako obiad Nagini.

Draco wywrócił oczami na tę uwagę.

— I tak skończymy — odezwał się ponuro. — Chyba nie sądzisz, że damy radę złapać Pottera? — zapytał lekko kpiącym tonem. — On zwiał sprzed nosa nie raz samemu Czarnemu Panu, a co dopiero nam.

— No właśnie — przytaknął usłużnie Macnair, którego zdążyło już zirytować do reszty stanowcze liderowanie Dołohowa.

— Oboje się zamknijcie — warknął Dołohow władczym tonem. — Nie mam zamiaru stracić tej szansy przez takich dwóch pesymistycznych dementorów jak wy.

— Szansy na co? — zadrwił Draco. — Na bycie prawą ręką Czarnego Pana? Śnisz. Ciotka prędzej wykończyłaby własnego męża cruciatusem, niż wpuściła cię na jej miejsce.

— Nie mówię o byciu prawą ręką Czarnego Pana — przerwał szybko Dołohow, nie próbując ukrywać rozdrażnienia. — Nie liczę na to, możesz powiedzieć swojej skrzywionej ciotce, żeby była spokojna. Potrzebuję tylko tego sukcesu, kumacie? Więc przytkaj się wreszcie, smarkaczu.

Draco wyłapał w lot zawoalowany przekaz w słowach Dołohowa, więc zaśmiał się złośliwie.

— Aha. To by wiele wyjaśniało. A więc wszyscy jesteśmy tu za karę, Dołohow — stwierdził gorzko. — To bardzo wygodne, wysyłanie osób, których chcesz się pozbyć, na misję skazaną na niepowodzenie. Ty — za jakiś stary błąd, ja — za błąd mojego ojca. A ty, Macnair, za co siedzisz?

Czysta Karta | DramioneWhere stories live. Discover now