ROZDZIAŁ VI

1.7K 82 247
                                    

kiedy w Dworze Malfoya rozbrzmiewa Debussy, na Grimmauld Place nastaje cisza, a w wieży Lovegoodów lamentuje zrozpaczony ojciec


Lato trwało w najlepsze, ale dla Luny Lovegood dopiero teraz wkraczało w swoją najcudowniejszą fazę.

Nie, żeby była jakąś wariatką, ale doskonale odróżniała dni lipcowe od sierpniowych. To się po prostu czuło w kościach, i w krwi, i w płucach, i w nosie. I w ciele. I w ogóle.

Dni lipcowe były upalne i czasami zdarzało się, że nawet nieznośne, bo słońce tak dawało czadu, że litości i na brodę Merlina. Wtedy omdlewało się przy zbyt gwałtownym wstaniu z łóżka, zasypiało na hamaku przed domem i słuchało cichego pobzykiwania gnębiwtrysków, bo mimo że nie ma ich latem zbyt dużo, to wszechobecna i wszechogarniająca cisza pozwalała na bardzo dokładne wyizolowanie z eteru tego charakterystycznego dźwięku.

Chodziło się nad rzekę, by odkryć, że woda stanęła w miejscu; bo i czasami wszystko stawało w miejscu, i woda, i powietrze — tak suche — i czas nawet jakby.

Dni lipcowe. Takie przytłaczające, bezgłośne, bo nawet wiatr uciekł gdzieś, nie pozostawiając kartki z adresem. I czekało się tylko na słońce. Kiedy w końcu przestanie goreć, a zacznie dogorywać.

Sierpień przynosił poruszenie. Wiatr wracał z dalekich wojaży i delikatnie muskał kłosy rosnących dookoła dzikich zbóż. Dawał świeżość, której tak bardzo potrzebowała niewystygła, polipcowa twarz Luny.

Z wiatrem była na ty. Czasami lubił jej się wplątać we włosy.

Babie lato.

Wieczorami było chłodniej i ciemniej i trzeba było narzucić sweter. Powiewy przybierały postać to miłej, łagodnej bryzy, to gwałtownego sztormu, gdy wiało tak mocno, że mogła przysiąc, że tam za lasem, w promieniu kilometra, szumiały fale — Luna kochała morze, więc opowiadała się za obiema opcjami.

A z końcem sierpnia, gdy biegło się wzdłuż czystej wstążki strumyka, czuło się już, że chłód szczypał w uszy. Żaby nadal jednak rechotały, zapowiadając na kolejny dzień cudowną pogodę. I krajobraz był taki przejrzysty, nie przydymiony i zaparowany.

Było spokojnie, ale nie w ten przytłaczający sposób. Cicho, ale nie wszechcicho. Po prostu dobrze.

Piąty dzień sierpnia zapowiadał się przyjemnie; wstała, jak zwykle zresztą, na kilka minut przed wschodem słońca, tak, by nie przegapić tego urokliwego przedstawienia. Tanecznym krokiem ruszyła w dół po schodach, jak zwykle nie przebierając się nawet z piżamy, z przewiązanym przez szyję na modłę Supermana fioletowym kocem. Zaparzyła szybciuchno kawę, obowiązkowo z dodatkiem spienionego mleka, po czym wyszła na niewielką, drewnianą werandę, skąd miała idealny widok na wschodni horyzont. Siadła na hamaku, ogrzewając dłonie gorącym kubkiem napoju, czekając na wyłonienie się pierwszych radosnych promieni porannej gwiazdy. To była już ta magiczna pora dnia, przedświt, kiedy w teorii panowała jeszcze noc, ale ciemność przerzedzała się coraz bardziej, z czerni przechodząc w szarówkę, kiedy panował cudowny bezruch i wybrzmiewała miękka, szarobłękitna cisza.

Luna z łatwością potrafiła dostrzec, w którym dokładnie momencie dzień wygrywał z nocą. Ale to nie było wcale tak łatwe do wytłumaczenia; podobnie jak wiele innych zjawisk, i to również trzeba było po prostu czuć.

Tego ranka słońce wstawało na fioletowo, mieszając się z niewielkimi domieszkami oranżu i czerwieni, a dzień przyszedł wraz z jego trzecim promieniem. Luna obserwowała je, dopóki nie wyłoniło się całkiem zza horyzontu, po czym odłożyła niedopitą kawę i położyła się na hamaku, przykrywając się kocem, by jeszcze na pół godziny oddać się marzeniom sennym, jakby zupełnie nic nie miało się wydarzyć.

Czysta Karta | DramioneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz