3.14

97 19 59
                                    

W tym roku nie organizowałem przyjęcia urodzinowego. W czwartek do szkoły przyniosłem torbę cukierków, żeby poczęstować kolegów i koleżanki z klasy oraz chłopaków z drużyny. Panią Marlenę również poczęstowałem. Oczywiście Mireu jako jedyny odmówił.

Ku mojemu zaskoczeniu jeszcze przed pierwszą lekcją Weronika wystawiła w moją stronę niewielkie pudełeczko prezentowe jak na biżuterię. Nie byłem w błędzie, ponieważ jak się okazało, w środku była bransoletka zrobiona z koralików. Były przezroczyste, większość z nich bezbarwna, tylko cztery miały kolory. Czerwony, żółty, niebieski i różowy. Przyjrzałem się jej i z uśmiechem założyłem na lewy nadgarstek. Gumeczka, na którą były nałożone koraliki, rozciągnęła się bez problemu. Bransoletka pasowała idealnie.

– Fajna – powiedziałem, oglądając ją dookoła. – Co oznaczają te kolory?

– To tęcza, debilu – mruknęła.

– Nie wiem, jakie tęcze widziałaś, ale tęcze, które ja widziałem, miały więcej kolorów – broniłem się.

Pokręciła głową z dezaprobatą.

– Nie chciałam być taka oczywista, bo nie jesteś wyoutowany – warknęła pod nosem i złapała mnie za nadgarstek. – Czerwony, pierwszy kolor. Czerwony i żółty razem dają pomarańczowy, drugi kolor. Potem żółty jest trzeci i z niebieskim daje ci czwarty kolor, czyli zielony. Niebieski oczywiście jest piąty, a z różowym daje fioletowy, czyli szósty kolor. No i zostaje różowy.

Wpatrywałem się w bransoletkę całkowicie zszokowany.

– Jesteś genialna – wydukałem z siebie, a Weronika parsknęła śmiechem.

– Wiem – odpowiedziała. – Chciałabym, żebyś był dumny z tego, kim jesteś. Nie musisz się z tym odnosić i każdemu przyznawać, ale... Bądź dumny, okej?

Kiedy na nią spojrzałem, poczułem, że w oczach zebrały mi się łzy. Nim się obejrzałem, już trzymałem ją w swoich objęciach, a ona klepała mnie w przyjacielskim geście po plecach.

– Nigdy jej nie zdejmę – obiecałem.

I wcale nie kłamałem, ponieważ przez następne lata z bransoletką rozstawałem się tylko w razie absolutnej konieczności.

***

Prognoza pogody nie kłamała i w sobotę naprawdę było ciepło. Z Mireu umówiliśmy się na samo południe. Czekałem na niego przed jego domem, a on oczywiście wyszedł prawie pięć minut spóźniony. Wyglądał na zaspanego, przydługie włosy związał w niewielkiego kucyka na tyle głowy, chociaż większość z nich się z niego wysunęła i z powrotem opadła na twarz, a ręce miał schowane w kieszeniach bluzy. Mojej bluzy.

Uśmiechnąłem się do niego, mocniej zaciskając ręce na kierownicy roweru. Odwzajemnił uśmiech i mój dzień od razu stał się lepszy. W ciepłych promieniach słońca jego skóra zdawała się pergaminowa, ale na policzkach jak zwykle gościły rumieńce.

– Hej – przywitałem się z nim, gdy był na tyle blisko, że nie musiałbym do niego krzyczeć.

– Hej – odpowiedział. – Nie mogłeś wybrać późniejszej godziny.

– Jest dwunasta.

– Ale wstać musiałem wcześniej.

Zaśmiałem się, chociaż jemu nie było do śmiechu. Wsiadłem na rower i zaczekałem, aż Mireu wsiądzie na bagażnik i obejmie mnie w talii. Odepchnąłem się od krawężnika i ruszyliśmy prawie pustą ulicą w stronę wyjazdu z Warszawy.

Nie śpieszyło mi się. Postanowiłem cieszyć się chwilą. Mną, Mireu, słońcem, wiosennym powietrzem, sobotnim ruchem na drogach, kwiatami wystawionymi na chodniki przed kwiaciarnią, gołębiami uciekającymi mi sprzed kół roweru, ludźmi czekającymi na przystanku autobusowym, a nawet pojedynczymi chmurami na błękitnym niebie. Po wyjechaniu z Warszawy ludzie zostali zastąpieni przez drzewa, a ich zlewające się w fale rozmowy zamieniły się w szum liści i śpiew ptaków. W odpowiednim miejscu zjechałem z chodnika, żeby wjechać na piaszczystą drogę. Uciekliśmy od ulicy, uciekliśmy od samochodów, zostaliśmy tylko we dwoje. Ja i on. On i ja.

LIKE A FLOWER IN THE RAINWhere stories live. Discover now