1.12

90 20 6
                                    

Siódmego kwietnia dwa tysiące ósmego roku były moje dziewiąte urodziny. Tato zgodził się, żebym zorganizował w ogrodzie niewielkie przyjęcie. Zaprosiłem na nie Mireu oraz Mari. Rozłożyliśmy namiot obok huśtawki, poznosiliśmy do środka pełno poduszek oraz koców, a tato zamówił dla nas pizzę z kurczakiem. Zajadaliśmy się nią i popijaliśmy Coca Colą. Po pizzy przyszła pora na tort, który upiekła pani Sora. Wszyscy zaśpiewali mi sto lat po koreańsku, nawet pan Mariusz, i zdmuchnąłem wszystkie dziewięć świeczek za jednym dmuchnięciem. Oczywiście pomyślałem życzenie. Zażyczyłem sobie, żeby zadzwoniła do mnie mama i powiedziała, że mogę wrócić do niej do Busan.

Jednak dzień mijał, słońce zaszło, a na dworze zrobiło się zimno, dlatego tato kazał nam wrócić do domu. Mari od razu po torcie wróciła z rodzicami do domu i poszła spać, więc zostałem sam z Mireu, który dojadał resztki paprykowych chipsów z dna miseczki. Siedzieliśmy razem na moim łóżku, wpatrywałem się w zegarek wiszący na ścianie i czekałem, aż tato zawoła mnie do telefonu. Jednak nie wołał.

– Zjadłbym coś jeszcze – mruknął Mireu.

– Chyba zostało trochę tortu.

– Mama zabroniła mi już jeść tortu – westchnął. – Mówi, że musi ograniczyć mi słodycze, bo mam za wysoki poziom cukru we krwi, czy coś takiego. Ja tam wolałbym, żeby nie były ograniczone.

Uśmiechnąłem się do niego, odwzajemnił mój uśmiech.

– Myślisz, że twój tato zamówiłby nam drugą pizzę? – zapytał, a ja parsknąłem śmiechem. – Co cię tak bawi?

– Ostatnio słyszałem, że krowa ma kilka żołądków. Masz w sobie coś z krowy, Mireu.

– To nie było miłe...

– Po prostu nie wiem, gdzie ty to wszystko mieścisz.

– Szybko trawię! – zawołał, łapiąc się za brzuch. – Poza tym, spójrz na mnie. Ja jestem duży, a ty mały. To logiczne, że muszę jeść więcej.

Spojrzałem na niego, tak jak mnie o to poprosił. Prawdą było, że patrzyłem na Mireu właściwie codziennie już od ponad dwóch lat, ale nigdy nie zwracałem większej uwagi na to, czy jest „duży", czy „mały". Mireu to był po prostu Mireu. Nie miało dla mnie znaczenia, ile zje kawałków pizzy czy tortu. Lubiłem go takiego, jaki był. Miły, zabawny, mądry i nigdy mnie nie oceniał. Był moim jedynym, prawdziwym przyjacielem. To czyniło go w moich oczach pięknym człowiekiem. To i jego śliczne rumiane policzki.

Sięgnąłem ręką do jego twarzy i przycisnąłem palcem rumieniec na okrągłym policzku.

– Lubię cię, Mireu – powiedziałem, a jego policzki momentalnie z rumianych stały się intensywnie czerwone. Niczym dwa dojrzałe jabłka. – Też mnie lubisz?

– To oczywiste – wydukał. – Jesteśmy przyjaciółmi.

Naszą rozmowę przerwało krótkie pukanie do drzwi, które po chwili się otworzyły, a w nich pojawiła się twarz mojego taty.

– Mireu, powinieneś już iść do domu. Jest bardzo późno.

– Mama dzwoniła? – zapytałem, ignorując wcześniejsze słowa taty.

Jego mina odpowiedziała mi na to pytanie szybciej niż słowa.

– Nie... – westchnął. – W Korei jest już środek nocy. Pewnie zadzwoni rano.

Skinąłem głową i spojrzałem na Mireu, który właśnie zwlókł się z mojego łóżka.

– Panie Doyun, ma pan jeszcze coś do jedzenia? Jestem głodny.

– Jasne, mam zupę z kimchi twojej mamy. Chcesz?

– Oczywiście!

– A ty, Youngho?

– Podziękuję, ja jestem pełny. Pójdę się kąpać i spać.

– Dobrze.

Tej nocy nie mogłem spać. Przekręcałem się z boku na bok i wycierałem łzy, które skapywały z nosa na poduszkę. Było mi bardzo przykro, że mama nie zadzwoniła z okazji moich urodzin. Już od dawna nie dzwoniła, więc miałem nadzieję, że w końcu się odezwie. Kiedy się obudziłem, tato już był na nogach i szykował dla nas śniadanie. Uśmiechnął się do mnie szeroko.

– Mama dzwoniła, jak spałeś – powiedział, mieszając jajka na omlety. Otworzyłem szeroko oczy, a moje serce zabiło szybciej. – Kazała cię nie budzić, ale prezent od niej czeka przed domem.

Nie przejmowałem się tym, że jestem jedynie w piżamie i kapciach. Wybiegłem przed dom, od razu dostrzegając, że tuż przy drzwiach oparty o ścianę stał nowiutki rower z wielką czerwoną kokardą na kierownicy.

– Ale super! – zawołałem, oglądając dookoła prezent, który tego dnia wydawał mi się najwspanialszym prezentem na świecie.

Tato również wyszedł przed dom i z uśmiechem przyglądał się, jak przymierzam się do roweru. Po mojej ostatniej próbie nauki jazdy, kiedy stary rower Mireu został uszkodzony (niestety pan Mariusz nigdy go nie naprawił), nie miałem już na czym się uczyć. Teraz dostałem swój własny rower i zamierzałem jeździć na nim wszędzie.

To była kolejna rzecz, którą zrozumiałem dużo za późno. Mama nigdy nie zadzwoniła. Nie dała mi żadnego prezentu. Być może nawet nie pamiętała o moich urodzinach. Najwspanialszy prezent dał mi mój własny tato – kłamstwo. Okłamał mnie, abym nie czuł się porzucony i niekochany przez własną mamę.

LIKE A FLOWER IN THE RAINWhere stories live. Discover now