13. Nie czas myśleć o niebieskich migdałach

10.2K 655 46
                                    

Biegłam spokojnym, idealnie dopasowanym dla mnie tempem. Nie za szybkim, nie za wolnym, chociaż około trzykilogramowy plecak umiejętnie mnie hamował i powodował duży dyskomfort, gdy za każdym krokiem nieprzyjemnie odbijał się od moich pleców. Na dworze było jeszcze szarawo, więc gdy wbiegliśmy do lasu, widoczność była naprawdę mocno ograniczona. Oddychałam miarowo po to, aby na biegu tracić jak najmniej siły, a energię przeznaczać na przeszkody. Nie lubiłam jednak ganiać za kimś, ponieważ nieustannie musiałam uważać i zwracać uwagę na to, co robi mój poprzednik. Kiedy zwalnia, kiedy skręca, kiedy coś omija. A teraz otaczali mnie biegacze ze wszystkich stron świata, co było nie tylko bardzo irytujące, ale i też niekomfortowe. Pchali się łokciami i deptali po piętach, jakby brali udział co najmniej w Igrzyskach Głodowych, a nie testach sprawnościowych. Co za dzicz! Dopiero w takich sytuacjach uwalnia się w ludziach instynkt i egoizm. Zupełnie jak na przecenach w Lidlu o ósmej rano...

- Chodź - złapał mnie ktoś silnie za lewe przedramię i szarpnął na pobocze całej stawki. Dzięki moim wielce rozwiniętym umiejętnościom dedukcji, doszłam do wniosku, że to musi być Nath. - Chcesz, żeby cię staranowali? - chociaż nie widziałam jego twarzy, byłam święcie przekonana, że przewrócił oczami. To chyba jego lekceważący tik. Zaraz, zaraz, ale skąd to źródło światła przed moimi stopami?

- Skąd wytrzasnąłeś latarkę? - natychmiast zapytałam.

- Gdybyś zajrzała do swojego plecaka, też byś ją znalazła.

Dobrze w sumie wiedzieć. Chociaż nie mam pojęcia, kiedy ten ninja zdążył przeczesać swoją torbę. Chyba tylko ja jestem tak nieogarnięta i mam spóźniony zapłon myślowy. Wspominałam już chyba wcześniej o moich upośledzonych impulsach nerwowych. Tak, do teraz się nie ustatkowały.

Ręka Tylera zjechała z mojego przedramienia na dłoń. Zupełnie się tego nie spodziewałam, więc wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy ścisnął ją mocniej i pociągnął, dając mi do zrozumienia, że mam się trzymać tuż obok niego. Jakbym miała jakieś inne wyjście... Zszokowana przebierałam nieco szybciej nogami, bo Nath postanowił, że biegnąc poboczem dróżki, zaczniemy stopniowo wyprzedzać, będącą przed nami stawkę. Chciałam coś powiedzieć, ale wolałam nie marnować sił. Tempo może nie było zabójcze, ale po czasie będzie z pewnością dawać się we znaki.

Na horyzoncie ujrzałam pierwszą z przeszkód. Na tle drzew zarysowała mi się nachylona pod niewielkim kątem ściana, przypominająca domek budowany z kart. Miała może z trzy, cztery metry wysokości.

- To jakiś żart, prawda? - wysapałam. Niemożliwością jest, abym w jakikolwiek sposób pokonała to cholerstwo. Nie ma szans! Kiedy znaleźliśmy się już u stóp tej przeklętej konstrukcji, zauważyłam zwisające do połowy ścianki liny. Jeśli miało mnie to pocieszyć i w jakikolwiek sposób ułatwić wspinaczkę, to nie pomogło. Co poradzę na to, że jestem za ciężka dla moich rąk? Wyhamowałam tuż przed przeszkodą i wpatrywałam się w to, jak pierwsi uczestnicy zmagają się z wysokością i siłą własnych mięśni. Po bokach stali jacyś nadzorcy, więc nie było możliwości ominięcia ściany. W ciągu kilku sekund rozważyłam każdą z opcji i doszłam do najmniej mnie pocieszającego wniosku. Ujarzmię byka, chociażbym miała staranować ten „domek".

Nath puścił moją rękę i z rozbiegu udało mu się chwycić linę. Zrobił to z taką łatwością, jakby miał nadprzyrodzoną zdolność latania. Albo był zmutowanym dobrze skocznym pasikonikiem w rozmiarze XXL. Następnie pospiesznie podciągnął się na sznurze i już okrakiem siedział na czubku konstrukcji. Jeśli chciał mi zaimponować, to przyznam, że nawet mu się to udało.

Bezczelny żołnierzOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz