Kilka miesięcy później
Afganistan nie był przyjemnym miejscem. Mimo że misja ISAF skończyła się już dobre kilka lat temu, tu nadal nie było spokojnie. Mieliśmy być tylko drobnym oddziałem wspomagającym afgańskie siły bezpieczeństwa. Mieliśmy im doradzać. W rzeczywistości konflikt w Afganistanie był jak walka z wiatrakami. Na mapie nadal były zaznaczone obszary, do których siły koalicji nigdy nie dotarły, bo były pilnie strzeżone przez talibów.
Pociłem się, nic nie robiąc. Ziarenka piasku po raz kolejny atakowały moje nozdrza i oczy, gdy nad nami opadały tumany kurzu, spowodowane przejściem burzy piaskowej. Niewielkie ukojenie dawały wyrastające na linii horyzontu olbrzymie góry, których szczyty pokryte były śniegiem. Koiły gorączkę nerwów, gdy byłem zbyt rozgrzany. Z drugiej jednak strony przypominały mi o niebezpieczeństwie, jakby tego na co dzień było mało. Ten kraj naprawdę był dziwny. Albo czarny, albo biały. Albo było dobrze, albo wszystko pieprzyło się w ułamku sekundy.
Od przedwczoraj chodziłem jak struty, nie mogąc znaleźć sobie miejsca w bazie. Przedwczoraj wyleciał w powietrze mrap z żołnierzami z bazy obok, bo najechał na minę-pułapkę. Jeden Amerykanin zginął, dwóch było ciężko rannych, ale powinni przeżyć. Nie znałem ich osobiście, ale kiedy dowódca przekazał wszystkim wiadomość o śmierci, czułem się, jakby ktoś strzelił mi z liścia. Zatrzęsły mi się nogi. Niby wiedziałem, że to prawdziwa wojna, że panują tu warunki bojowe, ale, do jasnej cholery, nie byłem przygotowany na to, by oglądać śmierć z bliska. Za chłopaków z oddziału mogłem oddać życie. Zżyłem się z nimi przebywając już na szkoleniu w Niemczech. Nie poradziłbym sobie, gdyby oni zginęli, a ja nie. Ja nie miałem nic do stracenia, Afganistan był moją ucieczką od życia codziennego. Zresztą nie znalazłbym chyba lepszej kryjówki, jak państwo odcięte od elektryczności, z jedną asfaltową drogą przebiegającą przez cały Afganistan, z analfabetyzmem wynoszącym 70-80 proc. ogółu ludności, z ludźmi, których środkiem transportu był jedynie mały osiołek. Poznałem kulturę Afganistanu bardzo dobrze jeszcze kiedy byłem w Stanach, ale mimo to nadal chciało mi się ryczeć, gdy widziałem biedotę afgańskich dzieci. Ja w ich wieku jeździłem najlepszym rowerem, nosiłem złoty zegarek, kilka lat później kupiłem porsche, a one, kurwa, prosiły mnie o wodę i słodycze.
— Ruszaj tyłek Tyler, to nie czas na opalanie się. — Podszedł do mnie Thomas, uderzył w tył mojej głowy i energicznym krokiem wyminął mnie, kierując się w stronę muru obronnego typu hesco usypanego z piasku i gruzów. Ruszyłem za nim leniwie. Byłem niewyspany, a czekała nas czterogodzinna warta na wieży strażniczej. Nie cierpiałem tej roboty. Godziny dłużyły się jak flaki z olejem. Sto razy bardziej wolałem przebywać poza bazą, na patrolach i choć było to o wiele niebezpieczniejsze, to adrenalina sprawiała, że bardzo dobrze funkcjonowało mi się na wysokich obrotach, a powierzone mi zadanie absorbowało całą moją uwagę i wszystkie natrętne myśli.
Wspiąłem się na wieżę i z karabinem przewieszonym przez ramię oparłem się o zaporę. W tle było widać olbrzymie góry, u ich podnóży wypłowiałe pastwisko. Przed nami stała rozciągnięta siatka, przy której koczowały dzieci, czekając na datki i obserwując naszą pracę.
— Te burze piaskowe mnie kiedyś wykończą — westchnął Thomas.
— A mnie to niedoprawione żarcie — odparłem, na co się zaśmiał. Przetarłem rękawem spocone czoło. — Beznadziejnych kucharzy zatrudniają.
— W dupie ci się przewraca, Nath.
— Wal się. — Nie przestawałem wpatrywać się w horyzont. Było czysto, ale musiałem przyznać, że nikt tak dobrze nie znajdował kryjówek jak talibowie. Skurczybyki potrafiły maskować się idealnie.
CZYTASZ
Bezczelny żołnierz
RomancePaula zostaje przyjęta na szkolenie wojskowe w ramach studiów. Opuszcza rodzinny dom i leci tysiące kilometrów na spotkanie z największym jej wyzwaniem w życiu. Wycieńczające treningi, silni rywale, pragnący tak jak ona dostać się do elitarnych, i N...