42. Prąd, drogi i cztery pory roku

7.6K 506 67
                                    

            Grudzień mijał nadzwyczaj spokojnie. Po straszliwym huraganie nastąpił moment wytchnienia. Był to czas, w którym mogłam w końcu głęboko odetchnąć. Atmosfera na uczelni zrobiła się jakaś przyjaźniejsza. Jakby wraz z opadami śniegu, w sercach ludzi zagościła życzliwość. Nie było zbyt wiele nauki, bowiem najważniejsze egzaminy miały odbyć się po Nowym Roku i to one miały być zwieńczeniem naszego pobytu na wojskowym szkoleniu. Trener bywał bardziej wyrozumiały i coraz rzadziej nazywał nas fajtłapami, gdy nie byliśmy w formie. Całe dnie spędzałam w towarzystwie Maxa i Jacka. Patricka, który nadal mieszkał z Gingerem (i do którego tak się przywiązał, że postanowił zostać jego właścicielem) odwiedzałam tylko sporadycznie. Holender zacięcie pracował nad rozwojem swojej kariery muzycznej, a mi pozostało jedynie trzymać za niego kciuki.

Rozmowy z mamą stały się dla mnie codziennością. Dopiero teraz dotarło do mnie, jak bardzo się od niej oddaliłam. Kiedyś zwierzałam się jej ze wszystkich swoich problemów, wątpliwości, znała moje sekrety. Powoli odbudowywałyśmy relację, nawzajem się wspierając, ale nadal nie byłam w stanie opowiedzieć jej tego, do czego posunęłam się, by zdobyć miejsce w klinice w Monachium. Nie zdradziłam również niczego odnośnie mojego głębokiego załamania nerwowego. Skoro było już o niebo lepiej – nie widziałam takiej potrzeby. Mama miała dość zmartwień, ale od chwili, w której dowiedziała się, że całość potrzebnej gotówki znalazła się na koncie fundacji, słychać było, że spadł jej kamień z serca. Byłam pewna, że jeśli spotka Natha osobiście, wyściska go na śmierć. Na samą myśl szczerzyłam się jak do sera.

Kuba miał wyjechać do Monachium na początku stycznia, ale już rozpoczął leczenie chemioterapią w krajowym szpitalu onkologicznym. Był bardzo osłabiony i wyczerpany, ale podobno nie przestawał się uśmiechać. W szpitalu rozweselał inne dzieci i za wszelką cenę starał się ukrywać łzy bólu.

Boże, był silniejszy ode mnie — pomyślałam. To on walczył o życie całymi swoimi siłami, z całej swojej mocy, pokonując ból, przeciwności losu, wszystkie skutki tej pieprzonej choroby, a ja tak po prostu, ot tak, chciałam się pozbawić swojego życia. Byłam głupia! Miałam wspaniałego brata i już nie mogłam się doczekać, gdy przytulę się do jego drobnego ciała, ujrzę jego niewinny, szeroki uśmiech i usłyszę głos, który będzie mi opowiadał o najabsurdalniejszych teoriach spiskowych i o najmniej śmiesznych żartach.

Myśli wirowały mi w głowie, podobnie jak woda w pustym żołądku, gdy kończyłam serię wymyków i odmyków na drążku. Po wysiłku piekły mnie dłonie i paliły bicepsy, tricepsy i barki. Z wypiekami na twarzy wykonałam ostatni odmyk i zeskoczyłam na miękki materac. Głośno sapnęłam i chwyciłam za butelkę wody. W pośpiechu opróżniłam ją do końca i zaczęłam się rozciągać.

— No już! Na dziś wystarczy! — Trener klasną w dłonie, a ja podniosłam się z miękkiego materaca. Drżały mi ręce, a według trenera było to oznaką dobrze przeprowadzonych ćwiczeń. — W czasie przerwy świątecznej nie zapominajcie o aktywności! Nie tylko tej fizycznej, ale i umysłowej, okej, Jack? — Trener spojrzał na niego z widocznie udawanym lekceważeniem.

— Tak jest, sir! — Jack zasalutował z szerokim uśmiechem na twarzy. — Prawdziwy wojownik zawsze gotowy jest do walki — dodał, czym wywołał śmiech przełożonego.

— Mam dla was mały poczęstunek, ale pamiętajcie, że nie należy się objadać. — Wyciągnął zza pleców przezroczyste, plastikowe pudełko i zaczął nas częstować marchewkowymi ciasteczkami. — Żona piekła, więc proszę nie wybrzydzać.

— Anioł, nie kobieta — odezwał się jakiś głos z sali, przez co trener natychmiast spiorunował nas wzrokiem, ale w końcu przytaknął.

— Zatem to trener jest diabełkiem w tym związku? — zapytał Jack i następnie wbił zęby w kruche ciastko. — Jeśli ćwiczy pan z żoną tak jak z nami na siłowni, to w sypialni musi być gorąco.

Bezczelny żołnierzWhere stories live. Discover now