40. Wendeta

7.1K 532 62
                                    

            Stukot obcasów ginął gdzieś pośród szumu pędzących aut. Z oddali słychać było syreny jadących na ratunek karetek pogotowia. Powiew zimnego powietrza smagał jak biczem nagą skórę. Noc była zimna, niebo zachmurzone. Nocnym markom nie towarzyszył ani księżyc, ani gwiazdy. Z ust wydobywała się para.

A ja biegłam dalej. Sądziłam, że nic nie mogło mnie zatrzymać. Z włosami przyklejonymi do twarzy wbiegłam na most. Aby zaczerpywać więcej powietrza, zaczęłam oddychać ustami i tuż po chwili zaczęło mnie kłuć w gardle. Od wysiłku piekły mnie łydki, a zaciśnięte pięści stały się skostniałe. Ciężko było mi wyprostować palce.

Skupiałam się na ciele, bo wewnątrz już nie istniałam. Moja dusza odeszła, podobnie zresztą jak zrobiła to godność. Byłam pusta. Już zanim z impetem wpadłam na stalowe barierki zabezpieczające most z obu stron, byłam nieżywa. Każdy po trochu zabierał cząstkę mnie, aż w końcu znikłam. Po co w ogóle było to życie? Żeby się pomęczyć, a potem i tak stać się prochem? Żeby kilkadziesiąt lat harować, by w jakikolwiek sposób przeżyć to życie? Czy to miało w ogóle sens? Świat wydawał się być logicznie zbudowany, wszystko ze sobą funkcjonowało, koegzystowało, ale gdy zaczęłam się głębiej zastanawiać, ten porządek logiczny wcale już nie wydawał się być taki przemyślany. A co ja zdążyłam przeżyć, osiągnąć, zobaczyć, zdobyć?

Przecisnęłam się przez jeden szczebel i zaczęłam się głośno śmiać. Było ciemno, pusto, żadnych świadków. Rzeka wydawała się być czarna jak heban. Jakby zamiast wody płynęła w niej smoła. Czy zasługiwałam na coś więcej? Wątpliwe, bo niby dlaczego?

Stanęłam na betonowym, dość wysokim schodku. Od upadku dzielił mnie jeden krok. Gdy przełykałam gorycz porażki, godząc się jednocześnie z tym, co mnie spotkało, że być może życie napisało mi taki krótki, nagle przerwany scenariusz, że być może właśnie tak miało być, że być może to nie ten świat był mi dany. To właśnie wtedy, gdy podjęłam ostateczną decyzję, gdy nabrałam wystarczająco pewności siebie, gdy byłam gotowa, by krzyknąć „żegnaj", usłyszałam głośne, niczym nieskrępowane „Paula".

Max jako pierwszy wybiegł z jeszcze jadącego auta i, krzycząc co sił w płucach i wymachując jednocześnie przy tym rękami, dotarł do stalowych barierek. Nath dołączył do niego dwie sekundy później.

— Paula, proszę cię, Paula, nie ruszaj się! — Max krzyczał, nie szczędząc sił. Razem z przyjacielem próbowali przecisnąć się przez barierki, ale dla ich umięśnionych klatek piersiowych stanowiło to nie lada wyzwanie.

Zaczęłam się dekoncentrować. Wszystkie zablokowane w umyśle uczucia, zaczęły powoli dobijać się do cienkich drzwi opisanych tabliczką „podświadomość". Nie mogłam do tego dopuścić.

— Zostawcie mnie w spokoju. — Chciałam również krzyknąć, ale z moich ust wydobył się piskliwy jęk.

Po co tu przyjechali? Czego ode mnie chcieli? Wszystko zostało już wyjaśnione. Nie byłam im potrzebna, nie byłam nikomu potrzebna.

Nie chciałam, by ktoś oglądał mnie w tym stanie. Niby był to akt odwagi, ale z drugiej strony czułam się obnażona jak do szpiku kości, taka słaba, taka beznadziejna. Jak ktoś mógł dostrzec we mnie jakąkolwiek wartość, skoro ja sama żadnej nie widziałam?

— Co ty wyprawiasz?! — Ton głosu Natha był stanowczy. Zresztą jak zwykle. Lubił rządzić. Tyle że do mnie nie miał już prawa.

— Daj mi święty spokój!

— Ogarnij się, Nath! — przerwał Max. — To nie jest odpowiedni moment. — Głośno przełknął ślinę i nie spuszczał ze mnie swojego spanikowanego wzroku.

Bezczelny żołnierzWhere stories live. Discover now