Rozdział 1.

36.9K 755 18
                                    

Czarne grudy ziemi, odbijające się z głuchym odgłosem od wieka dębowej trumny, uświadamiały mu coraz boleśniej, że odeszła. Dziwna pustka, która pojawiła się w jego duszy tamtego dnia, teraz urosła do monstrualnych rozmiarów. I stale się powiększała, pożerając wszystko, co napotkała na swojej drodze. Jakiekolwiek uczucia, które mu jeszcze pozostały. Każde dobre wspomnienie. Wszystko to zostało zastąpione przez bolesną pewność, że jest samotny. Samotny jak nigdy przedtem.

Nie potrafił już nawet płakać. Łzy dawno wyschły, osuszając jego zaczerwienione, podkrążone oczy. Był w stanie tylko stać na tym upiornym zimnie, w czarnym płaszczu i z gołą głową, pustym wzrokiem przesuwając po zgromadzonych ludziach. Przybyli wszyscy, którzy cokolwiek dla niej znaczyli. Jego ojciec, właśnie odchodzący od wykopanego grobu. Przed chwilą wrzucił tam bukiet czerwonych róż, drżącą ręką. Dłonie Harry'ego były zaskakująco spokojne. Tak, jakby całe ciało opanowała ta cholerna niemoc, przez którą wyglądasz jak szmaciana lalka, bez własnej woli i emocji. Przez chwilę patrzył na nie z niedowierzaniem - duże, blade o tej porze roku, zakończone długimi, szczupłymi palcami. Niemożliwe, żeby był aż tak spokojny. Tak, jakby sam powoli umierał.

Patrzył, jak Des podchodzi do Gemmy i troskliwie obejmuje ją ramieniem. Jego siostra płakała cały czas. Dwadzieścia cztery cholerne godziny na dobę. Ciągle słyszał jej szloch, który doprowadzał go do skraju wytrzymałości. Kiedyś pobiegłby od razu do pokoju Gemmy i mocno przytulił, mimo, że sam czułby ból rozrywający od środka. Teraz... teraz wszystko się zmieniło.

„Jak mogło cię tutaj nie być, Harry? Jak mogłeś siedzieć w pieprzonej Japonii, kiedy ona umierała? Nie obchodzi mnie, że nie miałeś pojęcia. Nie obchodzi mnie to! Co z ciebie za syn, do cholery?"

Dokładnie tak mu powiedziała, kiedy tylko stanął w progu kuchni, z niewielką torbą zwisającą z ramienia i byle jakim ubraniem, włożonym w pośpiechu. Dokładnie w ten sposób go przywitała. A teraz stała wtulona w bok ojca, nawet nie zaszczycając Harry'ego spojrzeniem.

Zdawał sobie sprawę z tego, że wypowiedziała te wszystkie słowa w emocjach, które zresztą nadal nią targały. Des i Robin potraktowali go łagodniej, wykazawszy się znacznie większą trzeźwością umysłu. Nie mógł przewidzieć, że Anne wsiądzie do samochodu tego feralnego wieczora. Nie mógł przewidzieć, że tamten chuj wjedzie z pełną prędkością w bok jej samochodu, zabijając na miejscu. Niczego nie mógł przewidzieć. A chciałby.

Przeniósł wzrok na swojego ojczyma, stojącego w lekkim oddaleniu. Okulary na jego nosie kompletnie się przekrzywiły, wyglądał jak wrak człowieka. Jak oni wszyscy. Harry zdawał sobie sprawę z obecności fotoreporterów, którzy najchętniej wpadliby na ceremonię odprowadzenia ciała. Prośby ich rzecznika prasowego o uszanowanie cierpienia rodziny na nic się nie zdały. Gówno rozumieli. Miał ochotę udusić ich wszystkich gołymi rękami.

Wiedział, że jego przyjaciela twardo stoją z tyłu, trzymając rękę na pulsie. Mógł sobie nawet wyobrazić ich myśli w tym momencie. Liam zapewne obserwował go uważnie, czuły na każdy, nawet najmniejszy ruch młodszego przyjaciela, zwiastujący niebezpieczeństwo. Zayn w roztargnieniu przytulał zapłakaną Perrie, ale cały czas miał na niego oko. Niall... Niall sam rozpaczał, jakby chodziło co najmniej o jego matkę. Boże, nie powinien być tak podły. Oni naprawdę się z nią zżyli.

Tylko, że teraz miał to naprawdę głęboko gdzieś.

A Louis... jego najlepszy przyjaciel Louis stał teraz z zaciśniętą do bólu szczęką, powstrzymując się od podejścia i poklepania go po plecach. On jako jedyny pozostał bliżej, gotowy do poskramiania cierpienia młodszego chłopaka. Nie potrzebował tego. Tak naprawdę, chciał być teraz sam zupełnie sam.

breathless | h.s. (rozpoczęcie korekty-lipiec 2018)Where stories live. Discover now