Rozdział 2

3.2K 236 12
                                    

Przypięta pasami w swojej wygodnej toyocie pochłaniałam cudowną świadomość czekającego mnie relaksu z córką. Tylko doskwierające plecy momentami przypominały, że nie żyję w świecie chmur z cukrowej waty i wiecznie kolorowej tęczy nad głową.
Refleksem kierowcy formuły jeden wcisnęłam się na ostatnie wolne miejsce na podjeździe pod szkołą, wkurzając pewnie jakąś zatrwożoną mamuśkę z wielkim kubłem coli w ręce i słomką w ustach. No wybacz... albo jazda samochodem, albo syfiasty posiłek. Gdy tylko wyłączyłam silnik i spojrzałam w bok, moje anielskie szczęście mknęło po szkolnym chodniku, wprost do naszej białej auriski.
- Część Słońce...
- Cześć... - pochmurnym tonem burknęła. Hmmm... humorek. Tego popołudniowy scenariusz nie obejmował.
- Co jest? - pytałam poważnie kiedy dziewczynka zapinała już pasy.
- Nic.
- Bryan?
- Tak.
- Co tym razem wymyśliło to cudowne pyzate dziecko? - pytałam ironiczne.
- Powiedział, że jestem kolorowa i w ogóle niepodobna do ciebie. A ty pewnie jako samotna matka zrobiłaś sobie mnie w próbówce... Nie wiem co to próbówka... - właśnie przez moment w myślach stałam się zaspokojoną dręczycielką tego wredniego gówniarza i powoli ruszyłam.
- Ava... Po pierwsze nie jesteś kolorowa, bo twoje całe ciało jest jak... ciepłe kakao i nie masz wielobarwnych pasków, ani kropek. Po drugie nie wszystkie dzieci muszą mieć jasną skórę, piegi i niebieskie oczy. Z tobą jest trochę jak shake'm. Wrzucisz różne rzeczy, a kolor zawsze wyjdzie inny. Poza tym jesteś cała moja, ze mnie i podobna do swojej prababci.
- A ta próbowka?- nie odpuściła... Ech... dziecko pani doktor. Zdecydowanie muszę podręczniki medyczne przenieść kilka półek wyżej.
- Czasami bywa tak, że kiedy nasionka  tatusia nie mają siły podpłynąć do mamusi ogródka, to taki specjalny lekarz bierze trochę jednego i drugiego na talerzyk i łączy pod mikroskopem. No i jak się przyjmie, a roślinka zacznie się rozwijać to wkłada do brzucha mamy i z tego tworzy się dziecko. - Mój profesor z genetyki  ze studiów oblałby mnie po pierwszym takim zdaniu. No ale tam nauk obsługi mózgu siedmiolatki nie tłumaczyli.
- Tak mnie sobie wzięłaś?
- Nie... - bałam się kolejnych pytań.
- Czyli...
- Czyli był ktoś, kogo nasionko było bardzo silne i pojawiłaś się ty.
- Tata...
- Tak... opowiadałam ci, że nie ma go z nami, ale każdy go ma.
- Dlaczego? Gdzie on jest?- drążyła niebezpiecznie.
- Przepraszam Kochanie... muszę odebrać. To ciocia Demi - nie była zadowolona, że ktoś przerwał nam rozmowę, a ja z kolei wdzięczna przyjaciółce, że znów udało mi się odsunąć niewygodne pytania na kilka miesięcy. - Co tam? - wycisnęłam zestaw.
- Część Piękna...
- Czyli będzie bałaganie i czołganie się..
- Patricia... dlaczego tak surowo mnie oceniasz?
- Ile się znamy?
- Zaledwie jakieś piętnaście lat.
- Czyli wystarczająco żebym była w stanie rozpoznać nawet twój najdrobniejszy grymas. Dobra... dawaj...
- Opowiadałam ci, że ostatnio przejęłam opiekę nad starszą kobietą, bo jej dotychczasowa doktor wyjechała do NY.
- Coś wspominałaś... Nadęty dom i jego mieszkańcy...
- No właśnie... I trzeba jej pobrać krew, zbadać...
- Czyli typowe zadania dla profesjonalnej pielęgniarki.
- No w tym przypadku niekoniecznie. Synowie i mąż mają lekkie przeczulenie na punkcie seniorki i do najdrobniejszej sprawy chcą wyłącznie lekarza.
- To ciekawa historia... Co ja mam z tym wspólnego?
- Dziś wyjątkowo, ten jeden raz... Mogłabyś?
- Wiesz, że jedziemy z Ava na basen. Rozumiesz co oznacza zmiana planów u mojego dziecka? - automatycznie zjechałam w kierunku West Seattle. Wiedziałam już, że siła argumentów Demi i tak mnie tam skieruje.
- Cześć Ava! - przez zestaw głośnomówiący krzyczała już do dziewczynki.
- Hej ciocia...
- Uuuu... pochmurno u naszej księżniczki.
- Trochę...
- A co byś powiedziała, gdyby zamiast dzisiejszego hlorowego taplania się w miejskiej łaźni, mamusia pokazała ci ogromny dom z basenem?
- Nasz?! - zareagowała zbyt żywo.
- Nie... Ale całkowicie bajkowy.
- Możemy Mami? - z fotelika już przekonywała mnie córka.
- Wiesz co to oznacza Demi?
- Na weekend zabieram Ave do siebie - celnie odpowiedziała z energią w głosie.
- Brawo!
- Kocham to dziecko i to tylko przyjemność. Z moimi dwoma sześciolatkami nie mam wielkiego pola do popisu. Ona z kolei znów będzie szefową swoich kuzynów.
- Drake będzie w domu? - pytałam, bo to głównie z nim Ava lubiła spędzać czas. Przyszywany wujek spełniał jej wyobrażenie o tacie, którego nie miała.
- Jasne... już mu zapowiedziałam, że szykuje nam się małe przedszkole.
- Czyli ustaliłas wszystko, zanim się zgodziłam.
- Trochę...
- Co to za ważne plany na dziś?
- Przyleciała siostra Drake'a z Karlem i z wielką niespodzianką na palcu, więc teściowa od rana szykuje skromną kolację.
- Czyli conajmniej na drogą kiecke od Prady - kpiłam.
- Właśnie... u niej skromność dotyczy wyłącznie ilości nalewanej brandy do niskiego kieliszka. Cała reszta jest jak bal dla debiutantek.
- Dobra... - westchnęłam. - Przyślij adres.
- Pati... to szybka akcja. Godzina i będziecie w domu.
- Coś muszę dodatkowo wiedzieć, poza tym, że nowotwór wątroby?
- Pacjentka głównie śpi. Przepisz jak coś, tylko przeciwbólowe. Otworzy ci pewnie służba, a pozostałych domowników jeszcze o tej porze nie ma. Lekka i przyjemna robota.
- Do której ja ci jestem niezbedna... - skończyłam zdanie.
- Zanim przepchałabym się przez miasto, ogarnęła bliźniaki, nie zdążyłabym na rodzinne spotkanie na szczycie.
- Wiem, wiem... Czekam zatem na adres.
- Kocham cię!
- Bo zawsze ratuję ci tyłek... - i zakończyłyśmy połączenie. W lusterku widziałam już lekkie przejęcie dziewczynki w związku z wizją ciekawej przygody.
- Nie jesteś zła na ciocie Demi?
- Nie! - cięta odpowiedź i poruszenie bujnych loczków przepasanych różową opaską w gwiazdki.
- A na mnie, że się zgodziłam?
- Nie! - nadal zbyt skąpo jak na siedmiolatke.
- Rozumiesz, że nie będzie okazji na zwiedzanie? Mamusia jedzie do tego domu do pracy. Będziesz musiała być bardzo grzeczna, żeby nie narobić cioci kłopotu.
- Mami... rozmawiasz z dojrzałą siedmiolatką - tylko doświadczenie w zaskakującym budowaniu zdań przez moje dziecko, powstrzymało mnie przed parsknieciem śmiechem.
- No tak... czasami zapominan.
- Co będziesz robiła w weekend jak będę u Timiego i Robiego? - zaciekawiła się nagle rejestrując, że będzie nocować u kuzynów.
- Tęsknić za tobą - uśmiechnęłam się szeroko.
- Musisz pomyśleć o sobie... ja sobie zawsze poradzę, ale ty Mamuś... No nie wiem. Może pójdziesz do kina, koncert, albo na zakupy... - gestykolawała paluszkami jak nastolatka.
- A może zrobię porządek w tonie twoich zabawek, które niebezpiecznie zaatakowały nasze mieszkanie.
- Hmmm... Myślę, że one ożywają, kiedy my kładziemy się spać - w akcie głębokich przemyśleń przyłożyła paluszek do brody.
- Z pewnością... - wstukiwałam właśnie w nawigację dokładny adres spisywany z sms-a. - No Ava... czeka nas za chwilę wjazd prawie do Disneylandu... - mówiłam kojarząc dzielnicę.
- Czemu tak mówisz?
- Sama zobaczysz... - Mijałyśmy właśnie długą ulicę egzotycznych drzew i krzewów z pewnością w zaaranżowanym ułożeniu i skręciłyśmy na końcu w kolejną, przy której zaczynały wyrastać coraz większe domy. Równo przystrzyżone wielkie trawniki z automatycznymi zraszaczami i podjazdami, na których spokojnie można by było wybudować jeszcze dwa takie domy. Siedziby bogatych, do których ludzie z drugiej części miasta wkraczają jedynie z kosiarką, lub ścierką do kurzu. Przez chwilę uśmiechnęłam się tylko na myśl, jak doskonale odnaleźli by się tu moi rodzice.
- Wow... - rozciągnęła zachwyt  jak gumę balonową.
- Dokładnie... - podsumowałam zaglądając przez szybę. Mieszkając we Włoszech tyle lat w szklanym pałacu De Luca, wrażeń dostarczały mi zupełnie inne rzeczy. Wolałam chyba te, które niosły w sobie emocje, wspomnienia i trud osiągnięcia. Mimo, że Demi wielokrotnie proponowała mi pracę w jej prywatnej praktyce żebym szybciej mogła spełnić marzenie o własnym domu, odmawiałam. Bo co jeśli wszyscy dobrzy lekarze pozamykają się w białych gabinetach z maszynami do robienia pieniędzy? Kto pozostanie zwykłym ludziom? I w końcu, w czym chorowanie bogatych jest ważniejsze od chorowania mniej zamożnych? Byłam czasami jak moja babcia, która latami jako lekarz internista leczyła nawet po godzinach we własnym domu. W czasie drugiej wojny napatrzyła się na tyle cierpienia, że sama często powtarzała, że ono jedno zrównuje wszystkich ludzi i w jego obliczu, tak trzeba ich traktować.  Cieszę się, że mogła patrzyć na moje pierwsze kroki na studiach i późnej w pracy lekarza onkologa. Jakoś jej zachwyt własną córką doktorem nie umilał jej życia. Z kolei druga starsza wnuczka stomatolog była zbyt interesowna w swoim zawodzie, żeby zyskać jej przychylność. Ja miałam na tyle szczęścia, że to ona po wydarzeniach siedem lat temu wpakowała mi do kieszeni trzy tysiące dolarów i wysłała do swojej kuzynki do Seattle. Mogłam zacząć tu pracę i swoje własne życie.  Pracowałam do samego porodu. Potem krótka przerwa na przemeblowanie planów i znalazłam mieszkanie, opiekunkę i siedem lat ciężko pracowałam na swoją pozycję świetnego onkologa. Niestety zmarła zanim mogłam odwiedzić ją na obrzeżach Rzymu z prawnuczką.
- Skąd ludzie biorą pieniądze na takie domy?
- Prowadzą wielkie interesy.
- Szkoda, że zostałaś lekarzem... - posmutniała na moment.
- Hej! A kto tak świetnie usuwa katar przed baletowym występem i zbija gorączkę przed piątymi urodzinami? Nie wspomnę, że zawsze dostajesz najsmaczniejsze syropy i jako jedyna ze swojej klasy widziałaś salę operacyjną z tak bliska.
- Tak, ale... Tak długo zbieramy na ten nasz dom... Babcia z dziadkiem nie mogą nam kupić?
- Pewnie bardzo by chcieli, ale ja bym się nie zgodziła.
- Dlaczego?! - zaskoczona w ogóle istnieniem takiej możliwości, z wyrzutem głośno zapytała.
- Bo wolę wszystko zawdzięczać tylko sobie.
- Nie rozumiem... Jak coś mi się marzy, przychodzę do ciebie, a ty mi to kupujesz. Dlaczego ty tak nie masz z dziadkami?
- W życiu dorosłych to tak nie działa. O! To chyba tu... - delikatnie zwróciłam koła samochodu pod kutą bramę, podjeżdżając do videfonu. Wcisnęłam przycisk połączenia, w którym szybko odezwała się kobieta ze znajomym mi włoskim akcentem.
- Tak? Słucham...
- Dzień dobry... Jestem Patricia De Luca w zastępstwie doktor Demi Taylor.  Mam zbadać Panią Hudson.
- A tak... Doktor Taylor dzwoniła. Proszę... - i głośnym dźwiękiem zaczęła się otwierać mosiężna brama. Ruszyłyśmy powoli dościgając coraz wyraźniejszy widok przepięknego domu.  Połączenie nowoczesności z poszanowaniem starej tradycji...

BIAŁE NOCEWhere stories live. Discover now