Rozdział 3

3.1K 234 26
                                    

- Nie jesteś stąd... - oznajmiła swoje przemyślenie kobieta.
- Trochę tak i trochę nie... - mówiłam, chowając przyrządy do torby i pozostałą kartę z zapisem. Zerknęłam jeszcze w dół, czy moja siedmiolatka ostrożnie bawi się wokół basenu.
- Powiesz coś więcej?
- Jestem Wloszką z krwi i kości. Mój pradziadek od strony babci był jedynie Amerykaninem. Wyzbyłam się chyba akcentu po tylu latach?
- To nie akcent... Urodę masz taką... nie stąd. Długo jesteś w Seattle?
- Ponad siedem lat...
- Czyli...
- Przyleciałam tu urodzić córkę i zostałam.
- Sama?
- Zupełnie... - nie chciałam nic więcej mówić, ale kobieta nalegała.
- Ojciec dziecka nie jest Włochem - nie pytała. Oznajmiła swój wniosek.
- To raczej nie trudno stwierdzić... - miałam oczywiście na myśli zbyt egzotyczna urodę dziewczynki.
- Macie kontakt?
- Pani Hudson... Wykonałam swoje zadanie. Sądzę, że na nas już pora. Dziękuję za spotkanie i życzę tego co wszystkim, zdrowia.
- Sądzisz, że to możliwe? - zapytała zrezygnowana.
- Jest Pani wpisana na listę do przeszczepu. Więc proszę być dobrej myśli, że dawca się znajdzie.
- Mam intensywnie rozmyślac o tym żeby czyjeś życie się szybko skończyło, by moje mogło trwać dalej? - to było zaskakujące przemyślenie w słowach kogoś, kogo czas jest mocno policzony. Zazwyczaj ludzi nie interesuje jak, tylko oby najszybszej.
- Nie ma niczego złego w chęci życia. Cała reszta jest decyzją Boga. Jeśli Pani w niego nie wierzy, to proszę uznać, że losu - uśmiechnęłam się ostatni raz z trzymaną już torbą w rękach, odruchowo spoglądając jeszcze w stronę basenu poniżej. Nie widziałam tym razem mojego dziecka. Z pierwszym sygnałem niepokoju zbliżyłam się jeszcze bardziej, odsłaniając energicznie firany. Moje serce zamarło tysiącem ukłuć rozpaczy.
- Ava! CHOLERA JASNA!!! - wybiegałam jak opętana z pokoju, pokonując już w szaleńczym pędzie po trzy stopnie. W głowie miałam tylko jeden cel. Wydobyć z wody topiące się dziecko i jak najszybciej udzielić pierwszej pomocy. Ostatni widok  walczącej chaotycznie rękoma o utrzymanie się na powierzchni, teraz mógł już być tylko obrazem bezruchowego opadania na dno. Odnajdując szerokie francuskie drzwi prowadzące na taras wystrzelilam wprost na tył domu. Spływające jak groch gęste łzy strachu dopiero po chwili odsłoniły scenę ratowania mojego dziecka przez jakiegoś mężczyznę. Wzorowo przeprowadzał akcję reanimacyjną, traktując wiotkie małe ciałko ze szczególnym namaszczeniem, biorąc pod uwagę jego wyraźną muskulaturę i wzrost. Przyklęknęłam tuż obok, w pierwszej chwili chcąc przejąć ratunek, ale właściwie Ava już zaczęła krztusic się wypływająca z buzi wodą. Teraz wyrwałam moje ukochane czekoladowe dwadzieścia sześć kilo tuląc i płacząc ze szczęścia.
- Ava... Boże dziecko... Wszystko już dobrze, wszystko dobrze... Mamusia już nigdy nigdzie nie puści cię samą - kołysalam się razem z dziewczynką, glaszcząc ją po policzkach i czując jak wzrasta ulga.
- Chciałam tylko...
- Nie ważne. Nie jestem zła... - przerwałam.
- Mami... ja wpadłam.
- Opowiesz mi wszystko później - przyglądający się nam mężczyzna wstał i odszedł. Jednak już po chwili wrócił z wielkim białym ręcznikiem, okrywając nim dziecko. Gdy chciałam wstać z małą na rękach, moje plecy zakrzyczały boleśnie Stop! Nie udało mi się nawet jej podnieść.
- Proszę pozwolić. Ja ją wezmę. Pani radzę szybko skontaktować się z dobrym fizjoterapeutą - popatrzył uprzejmie.
- Dziękuję... Zawodowa kontuzja - wpół zgięta szłam pokornie za mężczyzną. Musiał być raczej domownikiem bo mimo, że miał na sobie tylko już suchą koszulkę i nadal mokre bokserki, to w scenie ratunku był w przemoczonym garniturze bez marynarki. W zbyt dobrym garnirurze. Zresztą był w miarę młody i faktycznie wyjątkowo dobrze zbudowany.
Jak się okazało, przeszliśmy do kuchni wielkości naszego całego mieszkania, w której delikatnie posadził dziewczynkę na wyspie. Za chwilę pojawiła się straszą kobieta, wypowiadając głośne Mio Dio! na nasz widok, więc już wiedziałam kto otwierał mi bramę, oraz Jackob z twarzą bladą jak wapienne skały, oceniając szybko, co mogło przed chwilą się stać.
- Maria zrób proszę naszym gościom coś ciepłego do picia, a ja w tym czasie może bardziej się ubiorę - uśmiechnął się... Właśnie... Uśmiech... Mógł mieć nie więcej niż czterdzieści lat i zdecydowanie należał do kategorii mężczyzn "ja decyduję, ja wybieram i to ty będziesz myslała o mnie". Teraz wycierając loczki dziewczynki, mogłam go ocenić. Wcześniej był tylko właścicielem, który znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie. Aktualnie wyjątkowo przystojnym, przemoczonym wysokim facetem, który właśnie zniknął za drzwiami wyjściowymi z kuchni.
Musiałam rozebrać teraz Ave z mokrych ciuchów, żeby kolejny nasz tydzień nie był walką z przeziębieniem. Maj w tym mieście był bardzo zwodniczym miesiącem. Od bardzo ciepłych popoludni, przechodził w chłodne noce. Woda w jeziorach nadal była chłodna. Tu zapewne była podgrzewana, ale nie chciałam ryzykowac.
- Mami, co to za pan mnie uratował? - szeptała wiedząc, że za naszymi plecami krząta się gospodyni szykujac pewnie herbatę.
- Nie mam pojęcia... Ale pewnie tu mieszka.
- Chyba musimy mu podziękować. Upieczemy tort? Proszę.... - patrzyła na mnie jeszcze spod sklejonych od wody długich rzęs.
- Ava... Pieczenie z tobą kończy się w momencie nakładania masy, a potem po twoich zabawach szoruję kuchnię do rana - miziałam dziewczynkę po nosku.
- A mówisz mi, że wyobraźnia u dzieci jest bardzo ważna - to właśnie taki moment kiedy twoje argumenty pokonują ciebie samą.
- Wydaje mi się, że ten pan nie je tortów. Woli raczej wszystko to, co nie ma cukru.
- Skąd to wiesz?
- Musi dużo czasu spędzać na siłowni, a tacy ludzie raczej nie lubią słodyczy - doszeptałam, bo właśnie gospodarz w outfitowym ubraniu zawitał do kuchni.
- Proszę... To najmniejsza jaką tu mamy. - Wręczył mi szarą bluzę i biały t-shirt, w który ubrałam dziecko. - Pani też jest mokra... - Faktycznie tulac się do przesiaknietej Avy, mój biały top stał się już tylko pajęczyną, spod której nietrudno bylo dostrzec koronkowy biustonosz z jego zawartością.
- Rzeczywiście... - spojrzałam na siebie, czerwieniąc się lekko.
- Spokojnie... Jestem duży i widziałem już sporo - to niby miało dodać mi otuchy do sytuacji, którą odczytywalismy bardzo jasno tylko my.
- Ja jestem Ava, a moja mama nie wie jak ty się nazywasz... - wystrzeliła nagle dziewczynka.
- Miło mi... - zaśmiał się nieznajomy. - Masz piękne imię, a swojej mamie powiedz, że nazywam się David Hudson.
- Okej... Lubisz torty?
- Ava! Nie wolno do dorosłych mówić na "ty". Mówiłam ci tyle razy.
- To zależy... - nadal rozmawiał z dziewczynką, ale spoglądal ukradkiem na mnie.
- Od czego?
- Czy jest smaczny.
- Moja Mama piecze najlepsze. Wiesz... Wie Pan, że niedługo mam urodziny?
- Nie miałem pojęcia. Ile kończysz lat, dziewięć, dziesięć?
- Dopiero siedem... - udawała smutek. - ale wszyscy mi mówią, że jestem doroślejsza. Mami sama mówi, że kobiety ogólnie są dojrzalsze i mądrzejsze - z tym ostatnim przymknelam mojej topielicy ręką ustka.
- Skoro Pani dziecko chwilowo nie może się odzywać- był ubawiony tą sceną - to może dowiem się co tu robicie, no i poznam imię mamy tego uroczego dziecka.
- Och... faktycznie.... Przyjechałam w zastępstwie za doktor Demi. Wnioskuje, że do Pańskiej mamy.
- Mówmy sobie po imieniu. David... - Wyciągnełam dłoń, zakleszczając moją mała w uścisku i chwilowo odejmując mowę. To nie był nastoletni zachwyt kopciuszka nad zetknięciem z księciem z bajki, tylko poczucie zawstydzenia z bardzo otwartego swiecenia przemoczonym biustem.
- Czyli jesteś lekarzem...
- Tak wyszło.
- Z bardzo urocza córką, która chyba chce coś powiedzieć... - spojrzeniem pozwoliłam małej się odezwać.
- Przyjdziesz... Przyjdzie Pan na moje urodziny?
- Spokojnie, mów mi David. I jeśli mnie zaprosisz, to chętnie.
- Przepraszam....Czasami bywa zbyt bezposrednia. Nasze imprezy są bardzo kameralne. My dwie, dwójka przyjaciół i ich dzieci. Nic interesujacego.
- Reszta rodziny gdzie? - zapytał się, oddalając na chwilę po ciepłe napoje.
- Włochy... - Wręczył małej już nieco chłodniejsze kakao, a mi... - Lawendowa... Moja ulubiona.
- Lubisz? - pytał chyba zaskoczony.
- Rozmawiasz z fachowcem od herbat.
- Ja polubiłem niedawno. Choć faktycznie ma szczególne działanie.
- Na spokojny sen... - pomyślałam właśnie o Vento, z którym znowu przegadam cały wieczór i być może w końcu powiem o Avie. Tyle istotnych spraw mogłabym z nim omówić, ale córka do tej pory stanowiła tajemnicę. Właściwie bez konkretów i szczegółów mogłabym się podzielić jej istnieniem.
- Wiesz co, bedzie ci za chwilę zimno... - I nie pytając o zgodę, ściągnął swoją błękitna bluzę i nałożył na moje ramiona. Wsunęłam ręce i zapięłam zamek, czując już się bardziej komfortowo. Sporo za duża mogłaby być raczej sukienką, ale ciepła i przyjemnie pachnąca była czymś miłym.
- Jesteś potentatem branży odzieży sportowej, że rozdajesz rzeczy jak gadżety reklamowe?
- Nic z tych rzeczy. Jestem nudnym adwokatem z bratem i ojcem w jednej kancelarii.
- A Mami mówiła do cioci Demi kiedyś, że adwokaci to bufony. Co to jest bufon?
- Ava! - próbowałam uciszyć dziecko, które jeszcze chwilę temu spijało kakao ze swojego palca.
- To nie tak... - tłumaczyłam się. - Trafiła się po prostu fatalna randka.
- Chodzisz na randki? - zdziwił się mocno.
- Przyjaciele i ich świetne wybory. Nieistotne... Mocno sporadyczne i nic nieznaczace spotkania.
- Przepraszam... Pani Hudson chce wiedzieć co z dzieckiem - przerwał rozmowę Jackob.
- Wybiegłam z pokoju twojej mamy jak poparzona... Muszę zresztą wrócić po swoje rzeczy - odstawiłam kubek w połowie wypitej herbaty i znów próbowałam wziąć Ave na ręce tylko dlatego, że nawet jej buty były mokre, więc chciałam uchronić gołe stópki.
- Przejdę się z wami... Nie przywitałem się po przyjściu.
- Nasza wina...
- Niczyja... - zgrabnie chwycił dziecko w bluzie do kostek na ręce i ruszyliśmy do góry.
- W którym szpitalu pracujesz?
- Providence.
- Podoba ci się?
- Pytasz o miejsce, czy pracę?
- Jedno i drugie.
- Uwielbiam to, co robię. Chyba zwyczajnie lubię ludzi.
- Onkologia to raczej ciężka specjalizacja.
- Do tego jeszcze chirurgia... - mrugnelam okiem.
- I pogodziłaś to z macierzyństwem?
- Nie miałam większego wyboru. Było ciężko, czasami nadal jest, ale dobrze mi z tym co mam.
- Musisz mieć spore wsparcie taty Avy... - odczytał, że nie jesteśmy razem, ale widocznie chciał poznać jaki jest układ.
- Nie mam taty! - jak niechciany przecinek wystrzeliła dziewczynka. Nie wiedziałam za bardzo jak dokończyć odpowiedź. Wszystkim nam zrobiło się niezręcznie. - Mama mówi, że każdy ma... Ale ja nie mam - na szczęście staliśmy przed drzwiami do pokoju Pani domu. David też już nie podjął tematu, a mnie czekała poważna rozmowa z córką o dzieleniu się z obcymi sprawami prywatnymi.
Weszliśmy w trójkę do srodka po cichu, ale Pani Hudson nie spała. David serdecznie ucałował matkę, sadzajac wcześniej Ave na skraju łóżka.
- Czyli wszystko dobrze sie skończyło... - skomentowała.
- Na szczęście Pani syn zjawił się w porę.
- Ty uratowałes Ave?
- Tak wyszło... - skromnie odpowiedział.
- Co tak wcześnie w domu? - pytała syna.
- Wychodzimy na kolacje świętować kolejny duży sukces. Muszę się przygotować.
- Rozumiem... Paul z Ojcem gdzie?
- Zaraz pewnie będą...
- My już z Ava będziemy się zbierać. - Nie powinnam była stać i przysłuchiwać się prywatnej rozmowie. - Dziękuję za ratunek... Nie zrobiłam tego wcześniej, przepraszam. Miło było poznać i wszystkiego dobrego Pani Hudson. - Wzięłam już wszystkie swoje rzeczy i z trudem zagarnelam córkę na biodro.
- Daj... Pomogę ci - mezczyzna znów odebrał dziewczynkę i ruszyliśmy do wyjścia.
- Robisz coś ze swoimi plecami?
- Jak widzisz, nadwyrezam.
- Jesteś lekarzem, a nie szukasz specjalisty.
- W moim napiętym grafiku jakoś nie widać miejsca na takie ewentualne spotkania.
- Mój przyjaciel jest świetnym fuzjoterapeuta, który uratował mnie z niejednej kontuzji, ale niestety wyjechał na kilka miesięcy do NY. Dam ci namiar to tego, z którym działam tutaj obecnie.
- Chcesz lekarzowi wypisać skierowanie? - zaśmiałam się.
- Raczej to konieczność.
- W takim razie przekaż Demi. Ja tu byłam tylko jednorazowo. Być może skorzystam... Dziękuję jeszcze raz. Powinnam szybciej nauczyć córkę dobrze pływać... - mówiłam, zapinając ją w foteliku.
- Topią się nawet najlepsi. Jeżeli wpadła, mogła się zwyczajnie wystraszyc i spanikowac.
- Fakt... Uciekamy... Jutro ostatni dzień pracy i wymarzony weekend. Udanej kolacji i dziękuję jeszcze raz.
- Jakieś wyjątkowe plany? - przeciągał rozmowę, trzymając ręce w kieszeniach.
- Z litrami herbaty, medycznymi ksiązkami i porządkowaniem dziecięcej szafy.
- To niecierpiace zwłoki zadania - ironizował.
- To definicja bycia matką i fakt posiadania małego jak mysia nora mieszkania. Trzymaj się...
- Wiesz, że nie powiedziałaś nadal jak masz na imię... - zwrócił mi uwagę, ale to był chyba jego plan, żeby długo trzymać to moje niedociągnięcie w zanadrzu.
- Patricia... De Luca... Gdybyś potrzebował mnie oskarżyć o niedopilnowanie własnego dziecka.
- Daj spokój... Szkoda taką ładną kobietę zamykać za kratkami.
- Pa! - uśmiechnęłam się tylko, chwytając komplement  i wsiadłam do auta. Przypominając sobie jeszcze, że zabieramy ze sobą nie swoje rzeczy, opuściłam szybę. - David!
- Tak? - obrócił się na moment.
- Gdzie odesłać ci twoje ciuchy?
- Przekaże informacje Demi.
- W porzadku. Udanego weekendu.
- Wzajemnie.

***
Ja: Czy czwarta rano to dobry moment na osobiste wyznania? - pisałam nie licząc jednak, że nie śpi.

Vento: Dopiero wróciłem, ale chętnie posłucham, a raczej poczytam.

Ja: Wiem, że nie mamy wobec siebie wymagań i wiemy o sobie tylko tyle, ile chcemy... Mam córkę... Siedmioletnia. Wiem, że mogłam wcześniej o tym napisać, ale...

Vento: W porządku... Przecież to dopiero rok z kawałkiem naszej znajomości...

Ja: Uśmiechasz się, czy złościsz?

Vento: To pierwsze...

Ja: Dziś był mały wypadek... Strasznie się o nią bałam. Wszystko skończyło się szczęśliwie na szczęście, ale jak widać z tego wszystkiego, nie śpię do tej pory.

Vento: Przyjaciółka z NY poleciła mi świetny sposób na bezsenność... - pisał o mnie w zabawny sposób.

Ja: Przyjaciółka?

Vento: Nie dziewczyna, nie kochanka, nie znajoma... Jak najbardziej przyjaciółka.

Ja: I w zasadzie to chyba najcenniejsze...

Vento: Opowiesz mi o dziecku?

Ja: Chcesz tego?

Vento: Nie mam swoich, więc tak...

Ja: Cóż... Jeśli kiedykolwiek widziałeś lub doznałes czegoś wyjątkowo niezwykłego, co zapadło ci w pamięci, to pomnóż to razy sto i wyjdzie urok jaki roztacza moje dziecko.

Vento: Chyba dziś miałem okazje... Ale innym razem ci opowiem. Podejrzewałem kilkukrotnie, że jest coś lub ktoś, co cię bardzo pochłania oprócz pracy. Początkowo myślałem, że mężczyzna, ale sprawa randek wyjaśnia, że póki co jesteś sama. Dziecko tlumaczy wszystko.

Ja: Zatem nie będziesz się złościl, jak będę cię zanudzac opowieściami o kolejnych przygotowaniach do super ważnego występu w baletowym przedstawieniu?

Vento: Wszystko co twoje jest ciekawe.

Ja: Liczyłam na zrozumienie, dzięki...

Vento: Plecy?

Ja: Czekam na namiar do kogoś. Muszę się za to zabrać, bo któregoś dnia nie wstanę. Przeciwbólowych nie mogę brać w nieskończoność?

Vento: Mądrze...

Ja: Krawat?

Vento: Myślę, że dzisiejszy sukces to jego sprawka.

Ja: Nasmiewasz się... Wiem to!

Vento: Skąd! No dobrze... trochę.

Ja: Co to za zwycięstwo?

Vento: Odszkodowanie na 20 milionów.

Ja: Niezły procent... Kurczę... Tak surowo zawsze oceniałam adwokatów, a ty jesteś jakiś zupełnie...

Vento: Normalny.

Ja: Właśnie... przepraszam... Muszę kończyć. Córka śpi bardzo niespokojnie. Pewnie dzisiejsze wydarzenia jej się śnią.

Vento: Ciao Bella! - zwiesil mnie tym pożegnaniem. Nie wiedział, że jestem Włoszką

Ja: Dlaczego tak? Może wcale nie jestem piękna...

Vento: Mądra, czyli piękna... A pożegnanie wpadło mi do głowy nagle. Mam w swoim pobliżu kogoś, kto cudownie kłóci się z innym pracownikiem po włosku i przed chwilą byłem świadkiem. Mimo, że nic z tego nie zrozumiałem. Niemniej kilka słów znam.

Ja: O czwartej nad ranem?

Vento: Wiesz dobrze, że mój świat zasypia bardzo późno.

Ja: O ile w ogóle...

Vento: Mam ze sobą kubek lawendowej herbaty.

Ja: W takim razie dobranoc.

Vento: Dobranoc.

BIAŁE NOCEWhere stories live. Discover now