Wpis 41

564 29 0
                                    

26.06 Środa

Siedziałam na tarasie u dziadków, mocząc nogi w misce pełnej zimnej wody. Obok mnie stał włączony wiatrak, a ja zajadałam się arbuzem i powtarzałam angielski na piątkowe korepetycje, żeby Szymański nie zarzucił mi, że nie otworzyłam podręcznika chociaż na minutę. Na zewnątrz było tak duszno, że mój mózg ledwo był w stanie posklejać czytane literki w zdania. Dziadek z tatą sadzili przy płocie jakieś krzaki i patrzenie jak smażą na słońcu było istną katorgą. Przecież wychodzenie na ten upał to czyste samobójstwo. Maks leżał pod stołem razem z Haliną i Heleną. Jedna z kotek gryzła mu ucho, a druga syczała, gdy ten tylko na nią zerkał. Mama i babcia wylegiwały się w altance z panią Justyną, rozmawiając o jej ciąży i weselu. Oczywiście nie obyłoby się bez obgadywania sąsiadów, co było już stałą normą, gdy tylko przyjeżdżaliśmy. A bo pan Andrzej złamał sobie rękę, Martynka od Grygierczyków wyszła za mąż, a tej córce od Kocurów to się schudło ostatnio. Przymknęłam oczy i rozmyślałam z utęsknieniem o wczorajszej ulewie. Mimo wszystko miałam nadzieję, że nie będzie dzisiaj padać, bo popołudniu jechałam z dziewczynami i Adamem na rower. Zamknęłam podręcznik i odłożyłam go na bok. Piętnaście minut czytania w kółko jednego zadania to był mój dzisiejszy limit.

Babcia poszła szykować obiad, więc potuptałam jej pomóc. Ona zajęła się ziemniakami i kotletami, a ja przygotowaniem mizerii. Rozsiadłam się przy drzwiach na taras, żeby dosięgał mnie wiatrak i wzięłam się za obieranie ogórków. Pokroiłam je w kółka, przerzuciłam do miski i zalałam śmietaną. Wróciłam do kuchni i chwyciłam solniczkę. Zaczęłam machać nią nad miską i wtedy jej zakrętka wylądowała między ogórkami, razem z całą zawartością. Odwróciłam się w panice, sprawdzając czy babcia tego nie widziała i szybko chwyciłam łyżkę, zgarniając całą sól do zlewu. Usmażyłam sobie sadzone i usiadłam przy stole obok reszty. Obserwowałam zestresowana jak każdy nakłada mizerię na swój talerz, próbuje ją, a następnie się krzywi, zerkając w moją stronę. Tyle, że nikt oprócz babci nie wiedział, że to ja ją robiłam.

Po obiedzie położyłam się w cieniu pod drzewem, układając głowę na brzuchu Maksa. Mama z tatą i panią Justyną dyskutowali o swoim piątkowym wyjeździe do spa. Jechał z nimi jeszcze pan Bartek. Pani Justyna strasznie się cieszyła, bo mało brakowało i nie dostałby wolnego i musieliby wszystko odwołać. A, że otrzymali te zaproszenia od jej szefowej, to wyszłoby trochę głupio. Maks zaczął merdać ogonem i zerwał się na nogi, przez co zaryłam głową o trawnik. Podbiegł do taty, który podrzucał w powietrzu jego piłką i zaczął szczekać. Tata rzucił ją na drugi koniec ogrodu, więc Maks wystrzelił jak z procy w pogoni za nią. Halina i Helena wyglądały na zazdrosne, że z nimi nikt nie się bawi, więc zerwałam długaśnie źdźbło trawy i pomachałam nim nad ich głowami. Obie popatrzyły na mnie oburzone i poszły do domu.

Posiedzieliśmy jeszcze pół godziny i zaczęliśmy się zbierać. Pożegnałam dziadków, a potem koteczki i załadowałam się do auta. Podwieźliśmy panią Justynę i kiedy zatrzymaliśmy się przed jej bramą, zerknęłam na ogród Szymańskiego. Na podjeździe nie było jego samochodu, a w domu było całkiem ciemno. Wyglądało na to, że gdzieś pojechał. Wymiziałam Maksia pod szyją na pożegnanie, a on oblizał całą moją twarz. Pomachałam pani Justynie i pojechaliśmy.

Gdy wróciliśmy, zeszłam z tatą do piwnicy i razem wynieśliśmy mój rower przed blok. Napompował mi opony, bo były kompletnymi flakami i przykręcił kierownicę, tak, żeby nie rozjeżdżała się na wszystkie strony. Na coś tam jeszcze chciał popatrzeć, więc został na zewnątrz, a ja wróciłam do mieszkania. Choć bardziej adekwatniej będzie napisać, że wróciłam do sauny. Wzięłam Budynia na plecy i poszłam do łazienki. Nalałam do wanny zimnej wody, a on rozłożył się na pralce. To była chyba najcudowniejsza kąpiel w moim życiu, przez co zapragnęłam zostać tam na zawsze. Czyli dopóki Budyń nie zaczął upominać się, że chce wyjść. Owinęłam się ręcznikiem, a włosy zawinęłam w turban i wyszłam na korytarz. Budyń pobiegł prosto do kuwety w salonie, a ja weszłam do swojego pokoju. Padłam na łóżko i skierowałam w moją stronę niewielki wiatrak na baterie leżący na biurku. Chwyciłam telefon i napisałam do dziewczyn i Adama, gdzie się spotykamy. Anka odpisała, że może w centrum przy markecie, więc wszyscy się z nią zgodziliśmy. Podeszłam do szafy i wyciągnęłam sukienkę, którą wczoraj kupiłam. Oderwałam metkę i zaczęłam się ubierać. Rozczesałam włosy, a kiedy te były już prawie suche, na co nie trzeba było długo czekać, spięłam je w koczki. Spakowałam do plecaka butelkę z wodą i paczkę żelek. Powiedziałam rodzicom, że już wychodzę i zjechałam windą na parter. Podeszłam do mojego roweru i wyszłam przed blok. Przeszłam na parking i wsiadłam na rower. Wtedy zorientowałam się, że mam na nogach klapki i wróciłam się niechętnie do mieszkania.

Anka i Adam czekali już w umówionym miejscu. Pięć minut później pojawiły się również Magda z Kaśką. Przypięliśmy rowery do barierki przy wózkach i weszliśmy do marketu. Magda miała na sobie kombinezon, który wczoraj kupiła, więc zachwalałam ją, że wygląda lepiej niż wtedy w przymierzalni. Naładowaliśmy do wózka pełno przekąsek, ciastek i napojów. Stanęliśmy przed lodówką i zaczęliśmy szukać czegoś na nasz wieczór grillowania. Przyglądałam się opakowaniom z mięsami gotowymi już na grilla i pośród nich wypatrzyłam jedyną samotną paczuchę wegetariańskich kiełbasek. Wrzuciłam ją do wózka i stanęłam przed regałem z dzbankami. Jeden z nich, ten w cytrynki, wydał mi się taki piękniusi, że momentalnie go zapragnęłam. Obok mnie stanęła Magda, pytając co robię. Również popatrzyła na dzbanki i wzięła jeden do ręki, mówiąc, że jej mamie by się spodobał. Nim zdążyłam jej odpowiedzieć, obie usłyszałyśmy dźwięk tłuczonego szkła. Popatrzyłyśmy zaskoczone najpierw na siebie, a następnie na rączkę od dzbanka, która jako jedyna została Magdzie w dłoni. Odłożyłyśmy ją na regał i czym prędzej się stamtąd ulotniłyśmy.

Zapakowaliśmy wszystko do plecaków i ruszyliśmy w podróż! Wyjechaliśmy poza miasto, jadąc przez drogę otoczoną polami oraz lasami. W wysokiej trawie słychać było świerszcze, a ptaki nad naszymi głowami głośno śpiewały. Słońce świeciło wysoko na niebie, nadal porządnie grzejąc, więc już po niecałych dziesięciu minutach zarządziłam przerwę. W naszą stronę zbliżały się ciemne chmury i miałam wielką nadzieję, że zaraz pofruną sobie w inną stronę. Zjechaliśmy z drogi i po około trzech minutach jazdy przez leśną zarośniętą ścieżkę, zatrzymaliśmy się przed niewielkim wzgórzem. Machałam rękami na wszystkie strony, starając się przegonić komary, ale te i tak zdołały dorwać się do mojej krwi. Nie zdążyłam sobie nawet odpocząć, a wszyscy już zaczęły wspinać się na górę. Ruszyłam za nimi, zostając grubo w tyle. Jak oni do diaska dawali radę włazić tam z rowerami?! Adam, który dotarł na szczyt jako pierwszy, przyjrzał się moim katorgom i zszedł na dół, biorąc pod pachę mój rower. Wybawca...

Gdy wszyscy byliśmy już na górze, zbiegliśmy na dół po drugiej stronie i zatrzymaliśmy się przed płynącą rzeką. Pierwsze co zrobiłam to rzuciłam plecak do trawy i zanurzyłam całą głowę w wodzie. Cóż to było za przyjemne uczucie. Postawiliśmy rowery w jednym miejscu i wzięliśmy się za rozpalanie jednorazowego grilla, który przyniósł Adam. Zastanawiałam się jak głęboka jest ta rzeka, bo przez nurt nie było tego zbytnio widać, ale Magda powiedziała, żebym nawet nie próbowała tego robić, bo nie będzie mnie znów wyławiać. Ściągnęłam więc tylko buty i położyłam się na trawie, wsadzając nogi do wody. Kiedy tylko dotarły do mnie zapachy pieczonego jedzonka, obróciłam się na brzuch, nie mogąc oderwać od niego oczu. Kaśka z Adamem poszli gdzieś do krzaków w pretekście pełnych pęcherzy, ale nawet przez te chaszcze było widać, jak się całują. Zawołałam więc, żeby oszczędzili tych widoków wiewiórkom w lesie. Gdy jedzonko było gotowe, usiedliśmy wszyscy wokół grilla i się zajadaliśmy. Niedługi czas później, gdzieś w oddali rozbłysła błyskawica, więc Anka powiedziała, żebyśmy się zaraz zbierali, ale tak bardzo nie chciało mi się jeszcze wracać. Nie minęło jednak pół godziny i zerwała się tak duża wichura, że nie mieliśmy wyboru i musieliśmy jechać z powrotem.

Jutro o 18 nowy rozdział sialabambamba

Jutro o 18 nowy rozdział sialabambamba

Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.
Poranek o zapachu waty cukrowejWhere stories live. Discover now