Wpis 50

845 41 11
                                    

05.07 Piątek

Obudziłam się i pierwsze co wrzuciło mi się w oczy, to Budyń śpiący na moim brzuchu. Dziwne, przecież Magda miała przyjść z samego rana i zabrać go do siebie. Popatrzyłam na drzwi od mojego pokoju i zaczęłam nasłuchiwać. Czemu w mieszkaniu było tak podejrzanie cicho? Sięgnęłam po telefon, żeby sprawdzić, która godzina i zaraz skręciło mi kiszki. Było po dziewiątej, a w dodatku miałam kilkanaście nieodepranych połączeń od Magdy. Zerwałam się z łóżka, przez co Budyń wystrzelił w powietrze, ale w czas rzuciłam się na dywan, więc wylądował na mojej głowie. Wzięłam go na ręce i wybiegłam z pokoju. W salonie nie było ani mamy panikującej, że na pewno coś zapomnieliśmy ani taty, który usiłował ją uspokoić, mówiąc że sprawdzała wszystkie torby już cztery razy. Wparowałam do sypialni i kiedy zastałam rodziców śpiących sobie jakby nigdy nic, wrzasnęłam na całe gardło, że zaspaliśmy i że za pół godziny mamy pociąg. Oni jednocześnie otworzyli oczy, popatrzyli na siebie z wytrzeszczem i tak oto zaczęła się bieganina pod tytułem Rodzina Karolczaków i wyścig z czasem.

Stałam przed lustrem w korytarzu, przytrzymując zębami wsuwki i usiłując spiąć włosy w dwa koczki. Na szybko nie wychodziło to jednak najlepiej. Tata upewniał się, czy w portfelu na pewno są nasze bilety, mama biegła po coś do kuchni, jednocześnie zapinając spodnie i szczotkując zęby, a Budyń siedział na szafce z butami i przyglądał się nam, jakbyśmy do końca zbzikowali.

Pozbieraliśmy nasze plecaki, tata chwycił namiot, a ja wsadziłam Budynia pod pachę, nie mogąc znaleźć nigdzie transportera. Autobus nadjechał minutę po naszym przyjściu, więc mieliśmy przynajmniej tyle szczęścia. Rodzice poszli kupić bilety, a ja czatowałam przy drzwiach, czekając, aż dojedziemy na przystanek przy parku. Dwie minuty później, kiedy byłam już cała podrapana, autobus się zatrzymał. Szybko wybiegłam na zewnątrz, podałam Magdzie Budynia i wróciłam do środka. Przykleiłam się do szyby, posyłając mu pożegnalne spojrzenie pełne miłości, ale on jedynie patrzył na mnie, jakby myślał, że go porzucam.

Gdy dobiegliśmy na dworzec, nasz pociąg stał już na peronie. Pan Bartek z panią Justyną i Szymańskim trzymającym Maksa na smyczy, czekali przed nim, dyskutując o czymś z konduktorem.

- O, już są! Mówiłam panu. - zawołała pani Justyna, klepiąc go po ramieniu.

Zatrzymaliśmy się przed nimi cali zdyszani, prawie wypluwając płuca tuż pod ich nogi. Szymański przyglądał się nam, jakby wiedział już po kim odziedziczyłam moje spóźnialstwo, a konduktor pomachał jedynie głową z niezadowoleniem i kazał nam wsiadać. Co się czepiał, mieliśmy jeszcze całą MINUTĘ.

Szliśmy wzdłuż wagonu, szukając wolnych miejsc. Gdy w końcu na jakieś natrafiliśmy, tata z Szymańskim i panem Bartkiem wzięli się za układanie naszych bagaży nad siedzeniami. Chwyciłam smycz z Maksem i z ulgą rozłożyłam się w fotelu. Na szczęście była tam klimatyzacja, bo na zewnątrz grzał taki piekarnik, że myślałam, że moja podróż nad jezioro zakończy się zgonem na środku chodnika, za nim w ogóle zdążę wejść do pociągu. Pan Bartek usiadł obok pani Justyny, a Szymański obok mnie. Popatrzyłam na niego i bojąc się, że zasnę, a moja głowa znów wyląduje nie tam gdzie trzeba, wstałam i przesiadłam się obok rodziców. Widziałam kątem oka, jak Szymański mi się przygląda, więc wgapiałam się w telefon, dopóki nie odwrócił głowy do okna.

Mama zagadała się z panią Justyną i panem Bartkiem, a tata z Szymańskim. Wygrzebałam z plecaka paczkę żelek i zrobiłam sobie zdjęcie z Maksiem, wysyłając je do dziewczyn i Adama. Zapatrzyłam się w serial, ale po dwudziestu minutach zasięg całkiem zniknął. Wyjęłam więc książkę, którą Szymański kupił mi na jarmarku i wzięłam się za czytanie ostatnich kilku rozdziałów, które mi zostały. Im więcej kartek przewracałam, tym bardziej skręcało mnie w żołądku. Jak to Abraham okazał się być mordercą...? Już nigdy nie zaufam miłym pracownikom kwieciarni. Tylko pani Justyna jest wyjątkiem.

Poranek o zapachu waty cukrowejWhere stories live. Discover now