Wpis 46

836 30 0
                                    

01.07 Poniedziałek

- Na pewno dasz sobie radę sama? Może jednak przesuniemy to na inny dzień - mama przerzuciła wzrok ze mnie na tatę, ściskając pasek od torebki.

- Nic mi nie będzie, to tylko przeziębienie - machnęłam dłonią, otwierając im drzwi wejściowe.

- Wczoraj twierdziłaś coś innego, użalając się nad sobą przez pół nocy... - przymrużyła oczy i wyszła na klatkę schodową.

- E tam, już bez przesady.

- Mam ci pokazać testament, który nabazgrałaś kredkami?

- Kochanie, wyluzuj, da sobie radę - tata położył rękę na ramieniu mamy i spojrzał na mnie. - Będziemy dzwonić co kilka godzin.

- No właśnie. Telefon mam cały czas przy sobie, więc spokojna głowa, będę dawać znaki życia.

Mama chwilę się nam przyglądała i w końcu niechętnie się na to zgodziła.

- Chodźmy, Bartek i Justyna na nas czekają - tata wszedł do windy.

- Pamiętaj o tabletkach i zamknij zaraz okno - mama poszła za tatą - I i nie zapomnij wypić syropu. Jest w kuchni na stole.

- Dobrze dobrze - pomachałam im i drzwi windy się zamknęły.

Wróciłam do mieszkania i wzięłam na ręce Budynia, który przyszedł sprawdzić co się dzieje.

- Panie Budyniu, w końcu zostaliśmy sami. Co powie pan na romantyczną kąpiel przy świecach? - uniosłam go na wysokość mojej twarzy, a on położył łapę na moim nosie i miauknął -Ciesze się, że się zgadzamy - posadziłam go na ramieniu i ruszyłam do łazienki.

Skończyłam wycierać włosy i zawiesiłam ręcznik na ramionach. Usiadłam na kanapie i chwyciłam butelkę z wodą. Budyń rozsiadł się obok mnie, drapiąc się za uchem. Sądziłam, że leżenie w gorącej wodzie mi pomoże, a tymczasem czułam się jeszcze gorzej. Wzięłam tabletki, które przygotowała mi mama i ułożyłam głowę na oparciu kanapy. Zerknęłam na podręcznik do angielskiego leżący na stoliku i się skrzywiłam. Trzeba było coś powtórzyć, skoro zamiast w piątek, miałam mieć korepetycje jutro, ale tak bardzo nie miałam siły, żeby skupić się chociaż w jednym procencie. Moją nadzieją było to, że może uda mi się przekonać rodziców, żeby je odwołać. Choć to, żeby się zgodzili graniczyło z cudem. Jedynym pocieszeniem była wizja wylegiwania się w piątek na moim donatywom kole na środku jeziora. O tak...

Resztę popołudnia przesiedziałam przed telewizorem, zajadając się chrupkami. Potem kontynuowałam moje poszukiwania umiejętności, tym razem w bezpiecznych domowych warunkach. Pod wieczór gorączka oraz kaszel znów dały o sobie znać, więc wypiłam syrop i poszłam położyć się do łóżka. Najpierw zadzwonili do mnie rodzice, żeby sprawdzić czy żyję, a potem dziewczyny i Adam. Pytali jak się czuję, bo planowali wybrać się na ognisko do kuzyna Kaśki. Tak bardzo chciałam też iść, ale w tamtym momencie nawet perspektywa przebrania się z piżamy wydawała się niemożliwa do wykonania. Że nie wspomnę o toalecie, do której niemalże się czołgałam, bo moje nogi były jak z galaretki.

Dopiłam herbatę, którą zapomniałam sobie posłodzić, ale było mi tak zimno, że stwierdziłam, że wszystko mi już jedno. Przykryłam się kołdrą oraz grubą warstwą koców, cała się trzęsąc. Budyń przyszedł położyć się obok mnie, więc wtuliłam się w jego cieplutki brzuszek. Leżałam tak z trzydzieści minut i w końcu udało mi się zasnąć.

Obudziłam się jakoś po dwudziestej. Wypełzłam spod kokonu, którym się owinęłam, i zaczęłam rozglądać się za butelką z wodą. Tak bardzo chciało mi się pić, a nigdzie jej nie było. Wstałam niechętnie i poszłam do kuchni. Gdyby ktoś mnie wtedy widział, to pomyślałby, że zombie jednak istnieją.

Poranek o zapachu waty cukrowejDonde viven las historias. Descúbrelo ahora