R.42.

978 63 2
                                    

Siedziałem nienaturalnie prosto, ze skrzyżowanymi nogami na skórzanej wykładzince w tradycyjnym ślubnym wigwamie plemiennym. Po prawej miałem rozprawiających po cichu szamanów obydwu plemion. Czekałem niecierpliwie, aż płachta odsłaniająca wejście się podniesie.

Niecierpliwie z dwóch powodów:

1. Było zimno, i martwiłem się, że Shy zmarznie i się przeziębi- co również mogło się tyczyć mnie, jako, że stroje nas obojga były dość skąpe- a czym szybciej to się zacznie, tym szybciej skończy i będziemy mogli przyjmować gratulacje w sali bankietowej.

2. Już zbyt długo nie widziałem mojej narzeczonej... znaczy już prawie żony. Tęskniłem za nią, jak nigdy za nikim. Tak bardzo chciałbym ją tuż po zaślubinach zabrać na "miesiąc miodowy", ale musieliśmy zostać na weselu.

I nagle płachta podnosi się, a za nią stoi wyprostowana chyba w równym stopniu co ja Shy, z rękami spuszczonymi po bokach, w tym swoim skórzanym stroju. Włosy rozpuszczone z opaską i dwoma orlimi piórami wplecionymi w maleńki warkoczyk po prawej stronie.

Ja również miałem na głowie opaskę, a do niej przytwierdzony niewielki pióropusz sokoło-orli - oznaka przyszłej władzy w plemionach.

Nie mniej jednak, wracając myślami do chwili obecnej, moja żona wyglądała... smakowicie i nieprzystępnie. Wydawała sie być obojętna na rzeczywistość, choć dostrzegałem jej nerwowe, ukradkowe spojrzenia w moją stronę nim jeszcze usiadła naprzeciwko. Posłałem jej szybki, szeroki uśmiech, który umknął uwadze szamanów, a jej nerwom przyniósł nieco ukojenia.

Uklęknęła na przeciw mnie, kładąc dłonie na kolana i trzymając plecy wyprostowane. Ceremonię czas zacząć.

-Zgodnie z wolą plemion, i zgodnie z wolą przyrzeczonych sobie- zaczęła swoją przemowę szamańską babcia Shy, a ja zrozumiałem, że to ściskanie w żołądku to stresik. Choć nie wiedziałem czemu, i tak się denerwowałem.

Po głowie wciąż kołatały mi się pytania typu:

Czy ona jest tego pewna?

Czy będę dobrym mężem, godnym tej dziewczyny?

Czy sprostam jej wymaganiom, jakie stawia nieświadomie przyszłemu ojcu?

Wszystkie były związane z n i ą. Z Shy. Wiedziałem, że jeśli tylko jej nie zawiodę i będzie szczęśliwa, to i mi nic więcej nie będzie potrzeba.

-...Czas przekazać los swego życia w ręce małżonka wraz z pieczęciami...- dobiegł mnie głos szamana mojego ludu.

Super, zatopiłem się w przemyśleniach w momencie przedmałżeńskiego kazania. Jestem geniuszem, nie uważać na własnym ślubie. Przynajmniej nie zadawali pytań...

Szaman sięgnął po naczynie z farbą. Taką własnej roboty, niezmywalną, pozstająca na skórze aż do śmierci. To właśnie dzięki niej mieliśmy poświadczyć nasze małżeństwo, nie było w plemionach obrączek. Mieliśmy tatuaże.

Każda para miała swój własny znak, by rozpoznać z czyim małżonkiem się rozmawia, i czy wogóle jest to czyjś małżonek...

My ustaliliśmy, że odbijamy sobie dwa palce: wskazujący i serdeczny u prawej dłoni.

Shy dostała miseczkę jako pierwsza. Ostrożnie zamoczyła palce i zbliżyła się do mnie, po czym przyłożyła je do mojego mostka. Miała zimne ręce.

Moja kolej, powoli zanurzyłem dwa palce w gęstej, pachnącej mazi i odbiłem jena delikatnej skórze mojej kobiety, tuż poniżej skraju skórzanego stanika, po prawej stronie na żebrach.

Uśmiechnęła się dyskretnie do mnie, jakby cieszyła się, że ta poważna, formalna część właśnie dobiega końca.

-A teraz, moi drodzy- szamanka wstała,- czas świętować połączenie naszych plemion i waszych dróg życiowych. Idziemy się przebrać i na salę- zażądała już zupełnie nieoficjalnie, a szaman jej przytaknął gorliwie.

Wypuściłem wciąż, co chwila wstrzymywane powietrze, wziąłem z radością zaskoczoną Shy na ręce i szybkim krokiem ruszyłem do jej pokoju, gdzie miała tą cudną sukienkę, której obraz mi przesłała.

Dziewczyna zaśmiała się, radośnie, z ulgą, zrzucając z siebie całe napięcie ostatnich dni.

~||~

Spojrzałem na nią. Wyglądała jeszcze lepiej, niż sobie co wieczór wyobrażałem, odkąd podesłała zdjęcie sukni. Wprowadziła kilka zmianek, które naprawdę podkreślały jej eteryczne kształty.

Których- swoją dorgą- miałem zakosztować dziś wieczorem i przez kolejne dwa tygodnie.

Tymczasem musiałem przyjmować gratulację ponad dwustu osób- z obu plemion, najbliższe rodziny, dalsi krewni, przyjaciele, znajomi, znajomi znajmowych, i tak dalej. Nie pogłem pojąć jak na tej sali bankietowej mógł zmieścić się taki tłum, a przy okazji jeszcze nikt się nie udusił w takim ścisku...

Załączem tracić kontakt z rzeczywistością, znów się zamyślając nad swoją przyszłością. Tym sposobem przebrnąłem przez miłe, acz uciążliwe zajęcie, jakim było dziękowanie za życzenia przybyłym gościom i odkładanie prezentów na stolik za nami.

Nadszedł czas późnego obiadu, po którym miały być kilkugodzinne tańce. O siódmej zaplanowano lekką kolację, pokaz fajerwerków, i my- to znaczy para młoda- mogliśmy zostawić balangowiczów samych sobie.

Wszystko toczyło się oczywiście z planem mojej teściowej. Swoją radość z tak niezakłócego niczym wesela wyraziła podczas pierwszego tańca ze mną. Wprost promieniała szczęściem i dumą.

Ale ja widziałem. Widziałem, jaka jest smutna. Może wciąż nie docierał do niej fakt, że jej córka została oddana w ręce mężczyzny, jej męża.

-Mamo- powiedziałem jej na ucho, tak kazała mi się do siebie zwracać.- Nie martw się, na prawdę zrobię dla Shy wszystko co w mojej mocy, byle tylko była bezpieczna. Wiem, że te teksty są przereklamowane, ale nie potrafię się prościej wyrazić, by cię uspokoić.

-Dziękuję, Dan. Wiem, że moja córeczka nie mogła trafić lepiej- zamknęła mnie w wręcz matczynym uścisku, a potem podziękowała za taniec i oddaliła się do męża.

Ja również wyłoniłem z tłumu moją żonę i podszedłem do niej. Wyglądała na nieźle zestresowaną. Zamknąłem ją w objęciach i powoli, stosownie do taktów muzyki, kołysałem się na prawo i lewo.

-Wyglądasz na jeszcze bardziej zdenerwowaną niż twoja matka- zaśmiałem się.- Uspokój się, kochanie. Bo jeszcze ludzie pomyślą, że cie zmusiłem do tego ślubu.

-A tak nie jest- przekrzywiła głowę z przekornym uśmiechem.

-Że co? Niby jak?

-Poprzez... Zapłodnienie- zaśmiała się.

Ja również wybuchnąłem śmiechem.

-Nie było to z pewnością celowe, ale nie masz pojęcia jak się cieszę- westchnąłem z eksytacji, wprost do jej ucha, gdy oparła brodę na moim barku, ciaśniej oplatając mnie swoimi delikatnymi ramionami.

Nie byłem jakiejś tam świetnej budowy facetem, ale ona przy mnie wyglądała jak huherko. A była tak silna.

-Wiesz... Przez chwilę myślałam, że to dziecko nie jest twoje- przyznała, w domyśle zostawiając "tylko Dereusa".- Gdyby tak rzeczywiście było, chyba nigdy nie mogłabym na nie spojrzeć jak na własne dziecko, tak jak moja mama patrzy na mnie.

-Ale i tak byś się nim opiekowała i obdarzała go czułością. Bo taka już jesteś, że starasz się darzyć uczuciami wszystkich dookoła.

-A zwłaszcza ciebie, mój mężusiu- uśmiechnęła się ponownie, znów na ten swój przekrony sposób.

A ja odpowiedziałem jej tym samym i dalej dryfowaliśmy po parkiecie wsłuchując się w muzykę i własne serca.

Shy...Where stories live. Discover now