12.

5.6K 224 1
                                    

  — Bo wiecie, ona zna dobrze mojego ojca, on często zagląda do ministerstwa... Ciekawe czy Gryfonom też pozwoli dalej grać! Właśnie podchodzę do grupy ślizgonów, kiedy Draco kończy swoją opowieść. Całuję go lekko w policzek i uśmiecham się do reszty.
  — O co chodzi? — pytam szybko zgromadzonych, chcąc zorientować się w sytuacji. Odpowiedź dostaje od Zabiniego, który z chytrym uśmieszkiem kiwa głową w stronę grupy Gryfonów.
  — No bo wiecie do tego trzeba mieć znajomości w ministerstwie, więc chyba nie mają większych szans... — Przewracam oczami patrząc na Draco, ale ten tylko wzrusza ramionami i jeszcze głośniej kontynuuje swoją wypowiedź, chcąc sprowokować do czegoś złote dziecko i jego przyjaciół. — Ojciec mówi, że od lat szukają pretekstu, żeby wywalić Artura Weasleya... a, jeśli chodzi o Pottera... ojciec twierdzi, że to tylko kwestia czasu... na pewno wkrótce zamkną go u Świętego Munga... pewnie dostanie się na specjalny oddział dla tych, którym magia pomieszała w głowach...
  Cała grupa wybucha śmiechem oprócz lekko zirytowany mnie i zadowolonego z siebie Malfoya.
  — Z tego, co wiem, twój ojciec mówi również, że do niczego się nie nadajesz... — szepczę do niego z wymowną miną.
  — Nieprawda... — warczy z ledwo słyszalnym smutkiem w głosie.
  — Wiem. — Patrzę mu z powagą w oczy.— Ale to chyba oznacza, że twój ojciec nie jest najlepszym autorytetem...
  — Nie o to chodzi.
  — Właśnie, że o to... — Nie kończę bo moją uwagę przykuwa zamieszanie w grupie naprzeciwko nas.
  Ron i Potter starają się uspokoić rozjuszonego słowami Dracona, Neville'a. Na ten widok, Crabbe i Goyle, szybko wychodzą przed nas gotowi do ataku.
  — Bójka? Potter, Weasley i Longbottom tak? — Snape wynurza się z klasy z poważnym wyrazem twarzy. — Gryffindor traci dziesięć punktów. Puść Longbottoma, Potter, bo zarobisz szlaban. Wszyscy do środka. — Odwracając się, nauczyciel, spogląda szybko na Bliznowatego z nutką dumy w spojrzeniu.

***

  Przed wyjściem z dormitorium na mecz chciałam jeszcze zabrać ze sobą papierosy, więc teraz nachylam się nad kufrem przerzucając jego zawartość. W końcu dogrzebuję się do fajek i chowam je w kieszeni płaszcza, kiedy nagle mój wzrok pada na małą fotografię, która wypłynęła na wierzch podczas moich poszukiwań. Przedstawia mnie i mamę, która pokazuje mi zdjęcia w albumie. Doskonale pamiętam ten moment. Nagle budzą się we mnie przeróżne wspomnienia na ten temat: miałam pięć lat i mama po raz pierwszy pokazywała mi zdjęcia taty, tłumacząc dlaczego go z nami nie ma. Wtedy to nie bolało, po prostu było, ale teraz czuję się, jakby ktoś kopnął mnie w brzuch, z całej siły.
Powoli opadam na podłogę czując, że nie mam już siły klęczeć i mogę w każdej chwili zemdleć.
  Tak bardzo za nią tęsknię. Tak bardzo mi jej brakuję, ale nie mogę zrobić nic, żeby wróciła, a to uczucie jest tak obezwładniające, że aż brakuje mi tchu. Powoli przesuwam się w stronę łóżka i opieram się o jego bok, byle dalej od kufra i jego zawartości. Staram się powstrzymać łzy, ale mimo to wypływają spod moich powiek, a cichy szloch wyrywa mi się z piersi.
  — Meredi... — chłopak pojawiający się w drzwiach przerywa w pół słowa, a ja tylko podnoszę na niego zapłakane oczy i wpatruję się w niego ze smutkiem. — Hej, aniołku, co się stało?
  — Ja... Ja po prostu... — Załamuję ręce, bo nie potrafię odpowiedzieć na jego pytanie.
  — Ciii, już dobrze... — Nachyla się nade mną i zamyka mnie w uścisku swoich silnych ramion. Opieram głowę na jego barku i staram się że wszystkich sił uspokoić.
  — Przepraszam...
  — Nic się nie stało aniołku. Już jest dobrze. Chodź, musisz zobaczyć pierwszy w życiu mecz quidditcha. — Całuje mnie w czoło i pomaga wstać.

***

  Siedzę na trybunach i wsłuchuję się w coraz głośniejszy śpiew ślizgonów. Co jakiś czas zarabiam zdegustowane spojrzenie Parkinson, która dyryguje całym tym kabaretem z dołu.
  Nie, słońce, nie przyłączę się do was.
  W pewnym momencie Potter dostrzega znicz, a Draco szybko rusza za nim. Niestety to Harry'emu udaje się złapać złotą kuleczkę, a zaraz potem obrywa w plecy tłuczkiem od Crabbe'a.
  Draco jest zły. Nie, to za mało powiedziane, jest wściekły, ale po chwili na jego twarzy wykwita wredny uśmieszek i zaczyna rzucać obelgami w stronę Gryfonów. Nie słyszę dokładnie co mówi, ale po wyrazie jego twarzy wnioskuję, że nie są to superlatywy. Szybko przeciskam się w ich stronę pomiędzy złymi na cały świat ślizgonami, starając się dostać do niego i go uspokoić. Niestety okazuję się za wolna i już po chwili Potter i jeden z bliźniaków Weasley okładają go pięściami na murawie.
  — Szlag by to! — warczę i zbieram zirytowane spojrzenie Snape'a, patrząc ego na mnie z ławki podemną.
  Dobiegam do nich, gdy tłum powoli zaczyna się rozchodzić. Najpierw pomagam wstać zakrwawionemu chłopakowi, a potem bez słowa prowadzę go do pani Pomfrey, która gmerając coś pod nosem zaczyna go opatrywać. Buzuje we mnie tak wiele emocji: złość na niego, na Pottera, na Weasleya, irytacja z powodu zachowania blondyna, wściekłość na samą siebie, że mam ochotę wrzeszczeć na całe gardło, aż do zdarcia strun głosowych.
- Meredith... — zaczyna, ale widząc mój wzrok milknie.
    —  Myślę, że nie będziesz musiał zostawać w skrzydle szpitalnym Malfoy — mruczy pielęgniarka i odchodzi.

***

— Meredith?
  — Coś ty zrobił, co?! — warczę na niego ze złością.
Przecież już prędzej prosiłam go, żeby się zachowywał, ale on najwyraźniej w ogóle nie bierze moich słów do siebie.
  — To, co zrobiłem. Należało się im. Małe gnidy. — Ostatnie słowa szepczę, gdy szybkim krokiem ruszamy gdzieś, gdziekolwiek byle z dala od widowni.
 — A ty jak się zachowałeś, co?! — Mój głos drży z emocji. — Jak dzieciak Draco, jak dzieciak!
  — A ty zachowujesz się jak mój pieprzony ojciec! — ryczy na mnie.
  — Teraz pieprzony, a jeszcze kilka dni temu tak go wychwalałeś! — Moja irytacja jeszcze bardziej wzrasta.
Nie chcę się z nim kłócić, ale nie potrafię się powstrzymać i dłużej znosić jego zachowania, przecież jak tak dalej pójdzie, w końcu wpakuje się w jakieś gówno, a ja nie będę w stanie mu pomóc.
  — A co Cię to obchodzi i czemu się tak wściekasz?! Zachowujesz się jak... Ugh! — Przewraca oczami i wymachuje rękami starają się znaleźć odpowiednie słowa.
  — No jak, dalej jak twój aniołek?! — Wiem, że nie powinnam tego mówić, ale po prostu nie potrafię się powstrzymać, przecież wie, że się o niego martwię, a teraz mi to wytyka.
  — Nie jak cholerny cerber!
  — A patrz to tylko ja twoja, cholerna dziewczyna! — Zaczynam gorączkowo szukać paczki w kieszeniach. — A może już nią nie jestem co? Może wolisz Pensy?! — krzyczę bo złość na tą lepiącą się do niego na każdym kroku mopsicę, powoli zaczyna mnie przerastać.
  — Nawet nie zaczynaj! Teraz będziesz udawać zazdrosną?! — Marszczy się wrednie.
  — Myślisz, że udaję?! — W końcu, drżącymi palcami, wyciągam jedną fajkę z kartonika i wkładam ją do ust. — To miłe z twojej strony — syczę.
A może tylko się oszukiwałam, że on nic do niej nie czuje. Przecież to logiczne, że jej zachowanie mu imponuje, a ja już mu się znudziłam. Przecież myślę, a Parkinson jest tylko głupią lalką, którą można kierować, więc po co mu ktoś taki jak ja?
  — Co Cię ugryzło?!
  — Nic mnie nie ugryzło! Nie rozumiesz, że mątwie się o ciebie, a ty zachowujesz się jak... jak... i wpakowujesz się w bójkę i... — Brakuje mi słów więc tylko wydmuchuję dym gdzieś obok z irytacją sięgającą zenitu.
  Zdążyliśmy dojść do skraju zakazanego lasu, kiedy w końcu zatrzymuje się i łapię mnie za rękę.
  — A nie przyszło ci do głowy, że potrafię sam o siebie zadbać?!
  — Jak widać nie! — Wskazuję na jego poharataną wargę.
  — To nic takiego! — wrzeszczy na mnie. — Przecież mi się należało prawda?!
  — Och, przestań... — wzdycham ze złością.
  — Tak to zrozumiałem!
  — To źle to zrozumiałeś! — Wydmuchuję dym prosto w jego twarzy w akcie dziecinnej złośliwości i już chcę odejść kiedy on mocno łapie mnie za rękę i odwraca w swoją stronę. — Czego chcesz?! — Ale nie odpowiada mi, tylko mocno mnie całuje. Z całej siły tak, że aż boli.
W jakiś chory sposób mi się to podoba i szybko oddaję jego ostre pocałunki upuszczając niedopałek na kamienną ścieżkę. Chłopak łapie mnie w pasie i zaczyna wodzić dłonią po moim boku odrobinę zwalniając, ale ja nie chcę zwalniać. Mam w sobie tyle nieokiełznanych emocji, że jedyne czego chcę, to zerwać z niego ubrania i rozdzierać paznokciami skórę na jego plecach krzycząc z rozkoszy, co po chwili robię w Naszym Salonie w zamku.

***

Den of snakes  [zakończone] Tempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang