29.

3.2K 139 8
                                    

  Pierwszy września jest nadzwyczaj chłodny. Słońce przykrywają chmury, a w niektórych części Anglii pada ulewy deszcz. Na szczęście nie w Londynie. Tutaj jest tylko pochmurno. Ciemne, atramentowe chmury pokrywają niebo, które wygląda jakby ktoś przewrócił kałamarz, a jego zawartość wylała się do wody tworząc malownicze, pływające kleksy.
  Wchodzę na King Cross, ubrana w zieloną szatę, która sięga mi do kolan i w kapeluszu tego samego koloru. Może i wyróżniam się wśród mugoli, ale co roku tego dnia na dworcu pojawiają się Ci 'dziwacy' na których trzeba patrzeć z obrzydzeniem. Tylko że obrzydzeni ludzie nie wiedzą, że większość z tych odmieńców rządzi światem, ma więcej pieniędzy niż oni kiedykolwiek będą widzieć na oczy, a jedyną przeszkodą, żeby ich nie zabić jest dla nich to, że nie chce im się wyjmować różdżek...
  Mojego towarzysza, Ettore, po krótkim pożegnaniu, zostawiam przed wejściem na peron dziewięć i trzy czwarte. Do następnych wakacji już go nie zobaczę... Tak samo jak dziadków i wszystkich tych ludzi, których zostawiam po drugiej stronie świata. Nie wiem, czy jest mi z tym źle. Po prostu tak jest. Stało się. Nie mogę tego zmienić. Opuszczam ich.
  Podróż mij mi szybko i bez większych problemów. Najpierw zajęłam wagon razem z Cynthią i Dafne, a w połowie drogi przesiadłam się do Dracona i Zabiniego.
  Teraz siedzę oparta o klatkę piersiową blondyna i przysłuchuję się ich rozmowie, jednocześnie bawiąc się palcami chłopaka.
  Jestem w dziwnym nastroju. Nie mam najmniejszej ochoty odzywać się choć słowem. Chcę tylko napawać się ostatnimi, tak normalnymi i spokojnymi, chwilami z Draco, bo przed nami nowy porządek, nowy Hogwart, nowe wszystko...

***

  Jest tak inaczej. Tak bardzo uporządkowali nasze życie, jednocześnie wprowadzając w nie niepojęty chaos. Uczniowie, z poszczególnych domów, chodzą po korytarzach w równych formacjach na lekcje, posiłki i do swoich domów o ściśle określonych porach dnia. Po godzinie 18 nie wolno poruszać się po zamku bez pisemnej zgody lub towarzystwa nauczyciela. To utrudnia życie, irytuje i denerwuję, ale nie możemy nic z tym zrobić, jesteśmy zbyt słabi...
  Jest godzina 20, a ja ze świstkiem pergaminu w dłoni idę w stronę gabinetu dyrektora.
  Ten pokój jest taki ogromny. Taki pełen histori i jakiejś nieprzeniknionej atmosfery, a  Snape nadał mu jeszcze więcej mroku. Zasłony w oknach są pozasłaniane, a niektóre portrety przykryte grubym materiałem.
  — Panie dyrektorze? — mówię do mężczyzny odwróconego do mnie tyłem.
  — Meredith. Usiądź.
  Posłusznie zajmuję fotel stojący po drugiej stronie biurka.
  — Chciał się Pan ze mną widzieć — zaczynam powoli.
  — Tak. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę w jak poważnej sytuacji się znajdujesz, ale mimo to, chcę Cię ostrzec. — Zasiada w swoim fotelu i patrzy mi prosto w oczy z typową dla niego powagą. — Wielu nauczycieli to teraz śmierciożercy i nie mówię tego dlatego, że tego nie wiesz, ale powinnaś na nich uważać. Wykonywać ich polecenia i słuchać wszystkiego, co do Ciebie mówią. A w razie potrzeby masz do mnie przyjść i powiedzieć wszystko, co będzie Cię denerwować lub niepokoić — tłumaczy poważnym tonem.
  — Oczywiście — odpowiadam i kiwam głową sztywno.
  — Powinnaś uważać na Draco. Bardzo uważać. — Patrzy na mnie z ogromną powagą i czeka na moją reakcję.
  — Zdaję sobie z tego sprawę, panie dyrektorze. To co się wokół niego dzieje, odciska na nim straszne piętno — odpowiadam i z każdym słowem coraz mocniej prostuję plecy.
  Rozmawiam z nauczycielem jeszcze jakiś czas, ale nie długo, skończył się czas kulturalnych, choć dość oficjalnych herbatek.
  Gdy odpuszczam jego gabinet idę wprost do lochów. Mam idealnie wyprostowane plecy, podniesioną głowę i pogardliwy oraz wywyższający się wyraz twarzy, którym obdarza napotkanych śmierciożerców. Tylko tyle mi pozostało. Mi i nam wszystkim
  Kiedy docieram do dormitorium Dracona, od razu zdejmuję z siebie ubrania i chowam się za kotarą otaczającą łóżko. Usypiam głaskając jego blond kosmyki.

***

  — Już się pozbierałem — mówi czarnoskóry i macha lekceważąco dłonią, a potem bierze łyk piwa kremowego.
  Odkąd Snape rządzi w Hogwardzie, nie wolno nam już wychodzić do Hogsmeade, tylko z pozwoleniem rodziców. Teraz musimy uzyskać również jego zgodę, co nie dla wszystkich jest łatwe.
  Z tego powodu, podczas październikowej wizyty, po miasteczku kręci się tylko garstka uczniów. W tym ja i Zabini, który siedzi na przeciwko mnie, w Trzech Miotłach.
 Draco został w zamku, ponieważ po południu ma do niego przyjechać ojciec z jakimiś ważnymi wiadomościami.
  — Jesteś pewny? — dopytuję i przyglądam się jego rozluźnionej twarzy.
  — Oczywiście Mer. Kilka ładniutkich hiszpanek pomogło mi się po niej pozbierać. — Mruga do mnie, a potem odchyla się na krześle z błogą miną. — Naprawdę zgrabniutkich i takich rozciągniętych... — kontynuuje rozmarzonym głosem.
  — Rozumiem Blaise, szczegółami dziel się z Draco. Nie ta orientacja. — Patrzę na niego wymownie, a potem odstawiam na stolik pusty kufel.
  — Jak by z nim dało się o tym rozmawiać. Jesteś tylko ty i czasem Czarny Pan... — Przewraca oczami.
  — Myślisz, że z Voldemortem robi z nim takie rzeczy jakie ja potrafię? — pytam siląc się na swobodny ton głosu.
  Wysilam się nie dlatego, że jestem zazdrosna, tylko dlatego, że jestem zbyt zmęczona i ani trochę nie mam ochoty na żarty.
  — A skąd ja mogę wiedzieć, co wy razem robicie... — Wzdycha jak by z żalem. — Ja tylko mogę sobie wyobrażać. — Robi smutną minę. — Nie masz ochoty na jakiś trójkącik, czy coś? — pyta głosem pełnym nadziei.
  — Nie Zabini, nie mam — odpowiadam zakładając na głowę kapelusz. — Już nie — dopowiadam tajemniczym głosem i obserwuje jak się zapowietrza, a potem zażarcie dopytuje, kto był tym szczęśliwcem.
  Nie mam zamiaru przyznać się do kłamstwa, tylko śmieję się z jego usilnych starań w głos. Każdego dnia dziękuję za jego przyjaźń. Gdyby nie on, już dawno pogrążyła bym się w depresji.

***

  — Carrow mnie denerwuje. — Wzdycham lekko.
  — Więc powiedz to Snape'owi, przecież sam Ci mówił, że masz go informować o takich sprawach. — Draco patrzy na mnie ze zmarszczonymi brwiami.
  — Tak, ale nie chodzi o mnie. Wiesz jak oni się zachowują w stosunku do innych uczniów?
  Moje oburzenie, na sytuację jaka panuje w Hogwarcie wzrasta ta z każdą chwilą. Pokochałam tę szkołę, a oni niszczą wszystko, co było w niej dobre.
  — Och, Meredith. — Chłopak przewraca oczami. — Współczujesz szlamą? — Unosi jedną brew i nachyla się nade mną wsparty o oparcie kanapy na której siedzę w Naszym Salonie.
  — Nie, po prostu boję się, że zaczną zachowywać się w taki sposób również w stosunku do nas. — Patrzę poważnie w jego stalowoszare oczy.
  — Nie zaczną, boją się Voldemorta, a on mnie potrzebuje, żeby więcej uczniów i młodych ludzi stawało się śmierciożercami. — Uśmiecha się krzywo.
  Z jego słów jasno wynika to, o czym już wiem od jakiegoś czasu. A mianowicie, że Czarny Pan potrzebuje go ostatnio jedynie w roli maskotki, która zaprasza ludzi do pobliskiej restauracji z wielkim banerem w dłoniach: 'Wchodźcie, śmierć jest super!'.
  — Ale mnie nie potrzebuje — mówię i głaskam jego policzek wierzchem dłoni.
  — Ale ja Cię potrzebuję — szepcze cicho a potem całuje mnie delikatnie.
  Dopiero po kilku chwilach, wyrywam się z zamyślenia i odpowiadam na jego pocałunki. Najpierw powoli, a potem, gdy blondyn zmienia pozycję i już się nade mną nie nachyla, a siada obok i sadza mnie sobie na kolanach, moje dłonie stają się bardziej spragnione jego ciała

***

Den of snakes  [zakończone] Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz