Rozdział 1

78 4 0
                                    

,,Przeszłość potrafi nas dopaść znienacka, nawet jeśli przez całe życie staraliśmy się o niej zapomnieć.''

Biegnę ile sił w nogach przez las, z zawieszoną torbą przez ramię. Nie wiem dokąd dokładnie zmierzam, bo już dawno straciłam orientację, ani gdzie jestem, ale jestem pewna jednego. Trwa apokalipsa, a ja nie mogę dać się im złapać. Potrzebuje tych rzeczy i nie oddam ich bez walki.

Obracam się przez ramię, by zobaczyć gdzie są moi przeciwnicy. Są oddaleni o jakieś dwieście metrów ode mnie, ale nie jest to duża przewaga. Jeden z nich wyciąga broń, a ja wracam spojrzeniem przed siebie. Moją uwagę przykuwa wielki kawałek drzewa, który został przewalony. Idealne miejsce na tymczasową kryjówkę. Przyspieszam, po czym daje skok za drzewo, upadając na kolana. Przywieram plecami do konara i szybko wyjmuje pistolet zza paska z bronią, który znajduje się przy spodniach. Jest naładowany jak zawsze, ponieważ nigdy nie wiem co mnie spotka. Na zabicie ich mam kilka sekund. Jak chybie, chociażby raz, to może być mój koniec. Wsłuchuję się w dźwięk kroków jednego z nich i wystrzałów puszczonych w niebo. Jeśli się nie mylę, właśnie go przeładowuje. Teraz albo nigdy. Wychylam się zza drzewa i celuje.

Oddaje pięć strzałów, z czego jeden chybiony, ale na szczęście się udaje. Nie żyją. Mam chwile na odsapnięcie, ale nie zamierzam jej wykorzystać, póki nie jestem bezpieczna, na tyle ile to możliwe. Wstaje, zakładam torbę przez ramię, która nie wiem kiedy mi upadła i znowu biegnę. W innym przypadku przeszukała bym ich ciała, ale ten jeden raz wolę nie ryzykować. Nie wiem czy jeszcze kogoś za mną nie puścili.

Po jakiejś godzinie jestem tam, gdzie miałam być. Przeważnie zajmuje mi to krócej, ale nie potrafiłam się odnaleźć, przez własne zdezorientowanie. Stoję przed moim 'tymczasowym" domem. Jest to domek na drzewie, który powstał jeszcze za czasów przed apokalipsą.

Kładę torbę na ziemi, znajdując się na górze i ją otwieram. Znajduje się w niej amunicja, jedzenie, woda, trochę ubrań, kilka strzał do łuku i lekarstwa. Uśmiecham się pod nosem. Jest tu wszystko czego potrzebuję. A przynajmniej na ten moment.

Spoglądam na ścianę. Są tu dwa obrazki, a dokładniej zdjęcia. Mojej rodziny i osobny taty. Pamiętam, jak je wzięłam na początku tego wszystkiego. Tylko dzięki nim jeszcze nie zwariowałam. Ściągam ilustrację taty i przejeżdżam po niej palcami. Brakuje mi go. Może miał swój lekko specyficzny sposób bycia, ale był jedną z niewielu bliskich mi osób.

Podchodzę do mini okienka i przez nie wyglądam. Zamykam oczy, opierając się bokiem o ścianę obok, a po chwili je otwieram. Spoglądam na zdjęcie całej mojej rodziny. Ja, tata, moja młodszą siostra, dwóch młodszych braci. I ona. Moja matka. Jej wzrok- było w nim tyle nienawiści, która była skierowana do mnie. Nie wiem, za co dokładnie mnie nienawidziła. Nigdy mi tego nie powiedziała. Myślała, że jestem ślepa i nie dostrzegam jej niechęci do mojej osoby. Sądziła, że jestem bezdusznym człowiekiem, którego nie obchodzi czyjeś zdanie o sobie. Pozostaje na nie niewzruszona, obojętna, momentami nie żywa.

Stoję i wpatruję się w fotografie. W zimne, niebieskie oczy matki. Po pewnym czasie, przez moja głowę zaczynają przelatywać wspomnienia i wypowiedziane słowa. Nienawidzę tych momentów. Kiedy nie masz kontroli nad własnym umysłem i musisz oddać się w jego łaski lub niełaski. Wplatam palce we włosy, padając na kolana. Uderzam kilka razy pięściami o podłogę, a z oczu zaczynają wypływać mi niekontrolowane łzy.

Przepraszam...

***
C

arly P.O.V

-Słyszeliście to?- pytam, obracając się za siebie.

-Tak, ktoś strzela z drugiego końca lasu.- odpowiada mi Kenny- Nie przejmuj się i idź dalej. Jeszcze mamy trochę drogi przed sobą.

-To pewnie do szwendaczy.- czuje rękę na ramieniu, która należy do Lee.- Wiesz, że ostatnio coraz bardziej, zaczęły utrudniać nam życie.

-Jak słychać, nie tylko nam.- spoglądam mu w oczy, a następnie ruszam przed siebie. Po chwili zrównuje się ze mną krokiem.- Ale nie uważasz, że to dziwne?

-Ale co?- patrzy na mnie zdezorientowany.

-Spójrz, przez kilka miesięcy, nie wiedzieliśmy, czy ktoś znajduje się blisko nas, a jak nadarza się okazja, to odchodzimy.

-No wiesz, Lily kazała nam pójść po zapasy, a wiesz jak reaguje na nowych. Nie byłaby zbyt zadowolona z dodatkowych osób do wykarmienia. Zresztą, najpierw musimy martwić się o siebie, a potem o innych z zewnątrz.

-Dziwne, że akurat ty to mówisz.- zauważam, uśmiechając się lekko- Ale trochę masz racji. Ledwo łączymy koniec z końcem. Mam tylko nadzieje, że nie ma tam jakiejś tony zapasów i lepszego schronienia, bo strzelę sobie w kolano.

-A do tego wanny z hydromasażem i podgrzewanej podłogi?- uderzam go w bok.- Hej! A już chciałem cię wesprzeć.

-W czym niby?- podnoszę brew, patrząc podejrzliwie.

-W pomyśle w kolanem, bo w obecnej sytuacji, jest jedną z głupszych rzeczy jakie możesz zrobić.

-Tak, wda się zakażenie i jesteś w najbliższym czasie trupem. Bo wątpię, że Lily użyczy zestawu medyka, do ratowania i tak na wpół martwych członków.- dodaje, przypominając sobie w jakim miejscu trzymamy wszystkie lekarstwa. W ''swoim'' pokoju.- A jak byś mnie powstrzymał?

-Co?

-Mówiłeś, że chciałeś zacząć mnie wspierać, więc przed tym musiałeś być przeciwny. Dlatego pytam, jak?- zastanawia się chwilę nad odpowiedzią. To nie jest trudne pytanie, o ile nie próbuje wymyślić wymówki na szybko.

-Lee! Carly! Chodźcie tu! Chyba coś mam!- krzyczy Kenny, wyłaniając się z zarośli.

-Wrócimy do tego kiedy indziej, dobrze?- zadaje pytanie, nie czekając na moją odpowiedź, czy chociażby większą reakcje. Jedyne co udaje mi się zrobić przed podejściem, to szybkie zamknięcie i otworzenie ust.
*
*
*
*
~EssiLora~

Byle Przeżyć/ The walking Dead [ZAKOŃCZONE]Where stories live. Discover now