Rozdział 8

32 4 0
                                    

,,Niepewność sieje ziarno prawdy.''

-Nie wiedziałem, że śpiewasz.- słyszę znajomy głos obok siebie, przez co instynktownie odwracam się do tyłu z nogą w górze, wymierzając kopa na wysokości szyi. Do moich uszu dobiega jęk bólu, na co przewracam oczami. Ta słabość płci męskiej.

-To cię oduczy straszenia mnie.

Podchodzę do niego i wyciągam rękę, by pomóc mu wstać. Przyjmuje ją, na co szybko ciągnę go w górę, wywołując u niego lekki ból.

-Ale po co tyle agresji.

-Mówisz o zamachu czy mojej pomocy?- pytam, unosząc brew.

-O obu tych rzeczach.- wyrzuca mi, na co wzdycham i mijam go, wracając na wartę.- Mocnego masz tego kopa.- komentuje, przez co obracam się i zauważam jak pociera sobie kark. Ból albo zakłopotanie. Na pewno przerwało panującą ciszę.

-Dziękuje.- wykrzywiam usta w krótkim pół uśmiechu- A i jeszcze jedno. Jeszcze kiedyś się tak do mnie zakradnij, to gorzej cię załatwię.

-Groźby są karalne.- zauważa, na co prycham.

-To nie groźba. Tylko ostrzeżenie i informacja na przyszłość.

-Naprawdę się mnie wystraszyłaś? Nie, że mi to przeszkadza czy coś, pochlebia mi to. Wręcz przyjemnie głaszcze moje ego.

-Posłuchaj- podchodzę do niego- powiedz to komukolwiek, a to ''kiedyś'', nadejdzie szybciej, niż ci się wydaje.- sycze w jego stronę, marszcząc gniewnie brwiu.

-Gadaj sobie co chcesz, nie boję się ciebie, w przeciwieństwie do twojej osoby. I przestań zabijać mnie wzrokiem do cholery.- cofa się o krok, wyrzucając ręce w powietrze.

Wycofuje się w stronę swojej bazy, pozostawiając go bez słowa. Niech nie myśli, że może się nade mną wywyższać, bo jest starszy i wyższy. Co to, to nie. Tak łatwo nie dam się zdominować.

-Wiesz, to nic złego, że się czegoś boisz. Każdy ma jakieś lęki.- kładzie mi niespodziewanie ręce na ramieniu, którą od razu strzepuje, z nieprzyjemnymi dreszczami.

-Ty na serio chcesz oberwać?- spoglądam na niego przez ramię- I nie schlebiaj sobie, uważając się za mój lek.

-Nie. Jak na razie mi starczy- powiedział, wyciągając ręce do przodu, w geście obrony.

-W takim razie wracaj do spania i daj mi do cholery spokój- mówię i kontynuuję wspinaczkę na wieżę.

-Co to?- pyta, zatrzymując się w połowie drogi.

-Co takiego widzisz?- odzywam się, nie dlatego, że mnie to interesuje, tylko, żeby nie przegapić jakiś znaczących informacji.

Kieruje się w prawą stronę, a następnie schyla i wyciąga spomiędzy pudeł, jakiś przedmiot. Ciężki do zidentyfikowania przez panującą ciemność.

-Ktoś musiał zgubić lub upuścić latarkę.- podchodzi do mnie, obracając ją w dłoniach. Szybko mu ją wyrywam.- Hej! Co ty robisz?

-Patrzę czy działa.

-Ja też mogłem to zrobić.

-Za bardzo się guzdrzesz.- zauważam, wycierając ją w koszulkę, a następnie posyłam kilka wiązek światła w górę.

-Jak już się upewniłaś, to możesz mi ją łaskawie oddać?- pyta, wyciągając do mnie rękę, którą ignoruje.- Oddaj albo uznam, że się z kimś komunikujesz przez alfabet Morsa.

-Masz wybujałą wyobraźnię.- prycham, a po kilku sekundach oddaje mu latarkę, na co rzuca gburowate ''dzięki'', a następnie odchodzi.

***

Z tego co pamiętam, grupa budzi się gdzieś około siódmej rano, więc za niedługo będą wstawać.

Po raptem kilku sekundach, widzę jak Kenny, Katjaa i Duck wychodzą z pomieszczenia. Z czego ten ostatni, wygląda jak na siłą ściągniętego z wygodnego łoża. Nigdy nie byłam jakąś wielką fanką wygód, ponieważ one rozleniwiają umysł i całe ciało.

-Dzień dobry.- krzyczę na przywitanie.

-Dzień dobry Diana.- od krzykuje do mnie Kenny- Jak tam po warcie?

-Bywało lepiej- mówię z założonymi rękami, patrząc wymownie na Marka, który właśnie wyszedł a hotelu w towarzystwie Lee. Ześlizguje się z drabiny, a następnie przeciągam.

-Naprawdę? Coś się stało?- pyta Katjaa, patrząc kątem oka na męża, jakby szukała wsparcia lub informacji.

-Powiedzmy, że miałam drobne problemy techniczne- odpowiadam, dalej patrząc na Marka, dając mu do zrozumienia, że mówię o nim. Jedyne co dostaje w odpowiedzi, jest wzruszenie ramion.- A teraz idę spać. I jak ktoś mnie obudzi przed południem, to mu osobiście przypierdole.- grożę, przejeżdżając po każdym palcem i odchodzę w stronę hotelu.

Kiedy jestem już w pokoju, zamykam za sobą drzwi i oddaje się w objęcia Morfeusza. Kilka godzin snu dobrze mi zrobi.

***

-Diana! Diana do cholery wstawaj.- trzęsie mną, jakaś niezidentyfikowana osobistość.

-Dobra, już wstaje, tylko przestań do cholery- krzyczę i policzkuję Bena, który odlatuję na sam koniec pokoju. Widziałam, że to chucherko, ale nie, że aż takie.

-Za co to?- pyta masując swój policzek. Mięczak.

-Za to, że mnie budzisz przed południem. Którą mamy godzinę?

-Przepraszam, ale to Mark kazał mi po ciebie iść. Jakoś po dziesiątej.- odpowiada, próbując wtopić się w ścianę, kiedy wstaje z mebla i przechodzę obok.

-Zajebie chuja- szepczę do siebie i wychodzę z pomieszczenia, zagarniając maczetę.- Normalnie zabije dziada.

To co widzę na zewnątrz sprawia, że przechodzi mnie zimny dreszcz po plecach.

*
*
*
*
~EssiLora~

Byle Przeżyć/ The walking Dead [ZAKOŃCZONE]Место, где живут истории. Откройте их для себя