Rozdział 5

46 4 0
                                    

,,W najlepszym wypadku zaufanie jest próżnym zajęciem. W najgorszym może doprowadzić do śmierci.''

Nie wiem czy dobrze robię, biegnąc z nimi. Mogę jednak zawrócić i tym samym wystawić się na pewną śmierć. Choć pewnie posiadają lekarstwa i broń, której teraz najbardziej potrzebuje. Patrząc na to, że przyjęli rannego, który na moje oko nie przeżyje jednego dnia. A żaden z nich na lekarza mi nie wygląda. Raczej powinni posiadać podstawowe zaopatrzenie, bo jak inaczej przetrwali by te wszystkie dni apokalipsy?

Moje rozmyślenia przerywają krzyki i to, że nagle stanęliśmy przed hotelem. Ciekawe miejsce na postój. Tylko trochę zbyt krzykliwe. Gdyby nie to, że mi przypomina z lekka ruinę.

-Nie strzelać! Mamy rannego.- przemówił ciemnoskóry, wybudzając mnie z lekkiego transu.

Z niechęcią na twarzy, kobieta kazała otworzyć nam wejście. Po wejściu, brama od razu zostaje zamknięta, a koło nas zbiera się reszta. Przyznaje, że jest to dość liczna grupa. Większa, niż się spodziewałam. Jednak walka bez broni po krótkiej analizie, nie jest za dobrym pomysłem.

-Czy wy oszaleliście!?- zaczęła wydzierać się kobieta, która wydała rozkaz wpuszczenia nas. Ciekawe, co by było gdyby się nie zgodziła?- Nie dość, że kończą nam się zapasy, to wy przyprowadzacie nam kolejne pieprzone gęby do wykarmienia!?

-Spokojnie Lily, wszystko jest na swoim miejscu.- odzywa się blondwłosa, starsza kobieta.

-A mieliśmy ich tam zostawić?- ignoruje ją czarnowłosy okularnik.

-Mark przypominam ci, że przyjęliśmy cię tylko dlatego, że miałeś sporo jedzenia.- wytyka mu, a ja kątem oka widzę, jak grupka dzieci oddala się od nas, ciągnąć za sobą nastolatka. Świetnie, pojawiły się utrudnienia.

-Mogę się wtrącić?- zaczynam.

-Mark, daj mi go. Spróbuje go obejrzeć.- komentuje blondwłosa, na co mężczyzna kiwa głową, idąc w stronę przyczepy.

-Nie, nie możesz!- odpowiedziała mi Lily.

-To masz kurwa problem, bo już się wtrąciłam i chcę powiedzieć, że to raczej Mark powinien mieć najwięcej do powiedzenia, bo gdyby nie on to już bylibyście pieprzonymi szwendaczami!- mierze ich złowrogim spojrzeniem. Nastaje cisza, którą przerywa dziewczyna, z brązowymi włosami do ramion.

-Może ma trochę racji.- powiedziała z niepewną miną, na co uśmiecham się w duchu. Lily obdarza mnie jadowitym spojrzeniem.

-A kim ty do cholery jesteś, że pozwalasz sobie na za dużo!?

-Nie twoja sprawa, suko.- warcze, tracąc nad sobą kontrolę.

-O nie. Nie będziesz się tak odzywać do mojej córki.

-O proszę. Skamielina się odezwała. Twoje miejsce jest w pod ziemia, a nie nad jej powierzchnią.- zauważam zła.

'Skamielina' się na mnie rzuciła, gdyby nie to, że powstrzymali ją ciemnoskóry i wąsacz.

-Hej, hej, hej. Spokojnie Larry.- uspokaja go gość w czapce.

-Nie wierze, ono ma imię- prycham.

Jeśli emocje mu opadły, to właśnie teraz powróciły. Wyrwał się dziadkowi i ciemnoskóremu, a po chwili rzucił na mnie.

Łapię go za rękę i przewracam, następnie wykręcam mu rękę, żeby go unieruchomić, a nie połamać mu kości. Choć nie ukrywam, jest to dość kuszące. Nie trwa to jednak długo, ponieważ czuję, jak czyjeś ręce oplatają się wokół mojej tali i odciągają od skamieliny. Następnie tylko czuję, jak uderzam o ziemię. Niestety, nie udaje mi się zobaczyć, kto to był. Lepiej dla niego lub niej. Wstaję i otrzepuję się z ziemi. Z pewną miną podchodzę do nich. Nie dam im wygranej płazem.

-Dobra. Niech już zostaną- powiedziała rozzłoszczona Lily i odchodzi. Nagle, wszyscy się odwracają, na co unoszę do góry brew.

-Kenny- dziadek- Przy samochodzie -odwracam się, by obczaić o kogo chodzi. Blondynka z włosami do ramion- to moja żona Katjaa.- nagle przybiega do niego jakieś dziecko- A to mój syn Duck.- Kaczka, interesujące.

-Hej- powiedział z zapałem.

-Część- tak szybko jak się pojawia, znika.

-Mark- tak, to już wiem.

-Carley- dziewczyna, która mnie w pewien sposób poparła.

-Lee- powiedział ciemnoskóry- dziewczynka koło bramy to Clementine.

-Ben- jeśli dobrze rozpoznaje, to jeden z tych gości z lasu.

-Logan- przemówił gość z czarnymi włosami na jeża.

-Aleksander- przedstawił się chłopak z rudą czupryną.

-Lily i Larrego już poznałaś- powiedział Lee.

-Tak- komentuje przeciągle, po czym zapada cisza.

-A ty jak się nazywasz?- pyta Carley.

Wahałam się przez chwile z odpowiedzią. Znam ich zaledwie kilka minut. A to, że są ufni, nie jest moim problemem, tylko ich.

-Diana.- przedstawiam się, zakładając ręce na piersi. Obracam się na pięcie, udając w stronę bramy, kiedy czuje mocne walnięcie w tył głowy.

Carly P.O.V

-Oszalałeś!?- krzyczę, podbiegając do nieprzytomnej dziewczyny.- Dlaczego to zrobiłeś?- pytam Aleksa, patrząc na niego wrogo.

-Ty się dobrze czujesz!? Kobieto, ona nas zaatakowała. I nawet jej przy tym powieka nie drgnęła.

-Uspokój się! Jest nieszkodliwa.

-Skąd wiesz!? Ledwo ją znamy, a ty już chcesz ją wpuszczać. Na głowę upadłaś!?

-Hej, uważaj ze słowami.- upomina go Lee.

-Nie widziałeś jak przeskakiwała z nogi na nogę? Coś sobie zrobiła. Zresztą, wyprowadziliście ją z równowagi.

-Czyli teraz to moja wina!?- oburza się.

-Spójrz na nią. To jeszcze dziecko.

-Dziecko czy nie. Jest niebezpieczna.- wskazuje na nią palcem, a następnie macha rękami.- Dobra, rób co chcesz. Ale jestem za przywiązaniem jej do jakiegoś słupa.

-Dobra, już się tak nie denerwuj. Lee, pomóż mi ją przenieść.- schylam się do niej.

-Czekaj, sam ją wezmę.- kładzie mi rękę na ramieniu, powstrzymując mnie. Staje obok, kiedy podnosi ją z ziemi.- Gdzie ją zanieść?- zastanawiam się przez chwilę.

-Weź ją do mnie.- bo jakoś nie ufam reszcie, co do chęci pozbycia się jej. Aleks był w stanie ją ogłuszyć, to co będzie w stanie zrobić Lily? U mnie będzie bezpieczna. Zresztą, nie jest sobie niczemu winna, że nie ma do nas zaufania. Jak widać, część z nas, również jej nie ufa.

-Okej.

*
*
*
*
~EssiLora~

Byle Przeżyć/ The walking Dead [ZAKOŃCZONE]Where stories live. Discover now