Rozdział 2

63 4 0
                                    

,,Wszystko trzeba odkryć samemu. I również przejść przez to zupełnie samemu.''

Przeważnie zawsze wstaje równo z słońcem. Pozwala mi to dłużej cieszyć się dniem i zrobić więcej rzeczy, czy nabyć nowych umiejętności. Niektórzy mówią, że mam to po tacie, co mi schlebia. Mój tata, przez całe moje życie był dla mnie autorytetem. Niezłomny, ostry, bezwzględny i kochający do bólu. Nigdy się nie poddawał oraz był całkowicie oddany sprawie. Nieważne, czy służbowej czy rodzinnej.

Z jednej strony, umiejętność wczesnego wstawania jest potrzebna w tych czasach, a z innej, przez nią się nie wysypiam, bo zachowuje czujność, co w połączeniu z moim i tak lekkim snem, jest katorgą dla organizmu. Przez co czasem mam problem w równowagą i celnością.

Spoglądam przez okno, z jabłkiem w ręce. Dziś pada i to dość porządnie deszcz. Nie jest to dobra pogoda na trening, przez śliskie podłoże oraz utrudnioną widoczność, ale nie będę siedzieć przez cały dzień w domku na drzewie. Muszę wyjść, bo inaczej tu oszaleję. Chociażby na chwilkę.

Zakładam na siebie czarna kurtę i zchodzę z drzewa zabierając ze sobą łuk oraz strzały na wszelki wypadek. Przezorny zawsze ubezpieczony, jak to mawiają. Lub mawiali.

Na ziemi wyznaczam sobie trasę. Zaczyna się ona od domku, następnie przez las, skok z jednej skały na drugą, przejście przez rzekę, wspięcie się na najwyższe drzewa, po czym powrót na miejsce startu i tak pięć razy. Jest to mój codzienny trening z różnymi udoskonaleniami. Przynajmniej tak zachowań jakąkolwiek kondycję.

Trasa nie wychodzi mi najgorzej, mimo pogody. Robię ją już trzeci raz, przez co się lekko ekscytuje, ponieważ przyklejone do ciała ubranie, zaczynają mi przeszkadzać. Skaczę właśnie przez skałę, gdy dostrzegam, że coś mi nie wyszło. Noga ześlizguję mi się ze skały, przez co upadam na ziemię. Próbuję się podnieść, ale zostaje niespodziewanie zaatakowana przez szwendacza. Co one ewoluowały przez te kilka tygodni, miesięcy? Używam swojej siły i go z siebie zrzucam. Sięgam za pasek po mój nóż, ale nie potrafię go znaleźć.

-Kurwa- klnę, kiedy przypominam sobie, że zostawiłam go w domu na łóżku. A łuk odleciał kilka metrów dalej. No zajebiście.

Zaczynam się cofać i desperacko szukać czegoś na ziemi rękami. W oddali zauważam gałąź. Może nie jest to najlepsza broń, ale zawsze coś.

Rzucam okiem na mojego 'kolegę', a następnie rzucam się na patyk. Przynajmniej raz w swoim życiu, ktoś się na niego rzuci. Choć mam wątpliwości, co do jego żywotności. Ale nie moja wina, że nie miał wzięcia za życia.

Gdy mam już w ręce 'broń', wstaje i z całej siły walę nim szwendacza w łeb. Za trzecim razem dopiero go zabijam na dobre.

-Cóż, miło było, ale wszystko co dobre, kiedyś się kończy.- przykładam stopę do jego mordy, wyciągając patyk, a następnie obracam go patykiem, twarzą do mnie- Hym, gdyby nie te czasy to bym się z tobą umówiła. Co ty na to?- pytam, opierając się o skałę za mną, a z drugiej strony słyszę milczenie. Wzruszam ramionami- No nic. Jak nie, to nie. Gdybym miała kartkę, to bym dała ci mój numer, może byś się jeszcze namyślił.- Po sekundzie zdaje sobie sprawę z moich słów.- Zaraz, co? Co ja wygaduje. Wiesz co, zapomnij o tym.- Rzucam koło niego patyk i odchodzę. Po chwili jednak zawracam i biorę gałąź w dłonie- To może mi się jednak przydać.

Uderzam się otwartą dłonią w czoło. Chyba oszalałam. W tych czasach romanse, a do tego urządzenia elektryczne? Czy właśnie odnalazłam się w jakiejś innej czasoprzestrzeni?

Carly P.O.V

Nasze życie w motelu toczy się niezmiennym torem. Tu kłótnie Kenny'ego i Lily, tak bawiące się dzieci. Z jednej strony rodzinna relacja, z drugiej lekko toksyczna. Może nie jest idealnie, zresztą, w jakiej rodzinie jest idealnie, ale przynajmniej mamy siebie i schronienie, na kilka najbliższych dni, bądź miesięcy. Bo lata szczerze wątpię, że przeżyjemy z naszą wybuchowością charakterów.

-Hej Carly.

-Hej Lee- patrzę na jego dłoń, w której znajduje się kawałek pożywienia. Jasne, podziały żywnościowe Lily.- Widzę, że czymś sobie zasłużyłeś na pokarm.

-Na swoje usprawiedliwienie mam to, że mi to wcisnęła na siłę.

-Spokojnie, nie musisz się przede mną tłumaczyć.- patrzę na niego, odchylając się na krześle- I to nie twoja wina. Lily ma swój własny grafik karmienia, którego nie przeskoczysz. Jak zwierzątka w zoo.

-Czasem mam wrażenie, że trzyma mnie tutaj tylko ze względu na Clem.- odruchowo szuka jej wzrokiem. To niesamowite, że udało im się tak zżyć, mimo sytuacji i różnicy wieku. Pytanie tylko, jak długo?

-Jest to możliwe, ale oprócz tego, jesteś też świetnym wojownikiem. Nie pozbędzie się ciebie z powodu prywatnych uprzedzeń. Oczywiście, za Larry'ego nie ręcze. Z chęcią bym mu wydłubała oczy i zrobiła z nich kolczyki.

-Tak, ale wiesz, jest jeszcze jeden, doskonały, niedoceniany wojownik.- wyciąga w moją stronę opakowanie z krakersami serowymi. Uśmiecham się lekko pod nosem, opuszczając jego rękę, co spotyka się z niezrozumieniem i zaskoczeniem.- Okej?

-Lee, zasłużyłeś na to. Lily cię wybrała spośród nas wszystkich. Zachowaj tą porcję dla Clem, może ci się przydać.

-Ale ty też musisz...

-Poradzę sobie.- wcinam mu się w trakcie zdania, uśmiechając się pokrzepiająco. Jeździ spojrzeniem ode mnie do kawałka plastiku. Z pożywną zawartością.

-Twój organizm mówi co innego. Ostatnio prawie zemdlałaś i spadłaś z balkonu.

-Nic mi nie jest.- oznajmiam, dalej próbując jakoś logicznie wytłumaczyć sobie ten dziwny incydent.

-Owszem, jest.- wciska mi to siłą do rąk.- I masz zjeść.

-Oczywiście mamusiu.

-Co jest? Nagle spoważniałaś.- wzdycham, pocierając skronie.

-Ta sprawa z lasu mnie męczy. Nie daje mi spokoju. Może akurat by coś tam było. Bylibysmy ustawieni na kilka ładnych... jakiś bliżej nieokreślony czas.- reflektuje się szybko.

-Tego się już nie dowiemy.- kładzie mi rękę na ramieniu- A teraz jedź mała.
*
*
*
*
~EssiLora~

Byle Przeżyć/ The walking Dead [ZAKOŃCZONE]Where stories live. Discover now