Rozdział 4

43 4 1
                                    

,,Gdy się ucieka, ucieka się jak wilk. Nigdy po ścieżkach, którymi się kiedyś chodziło.''

Nie jestem pewna, czy nie mam omamów przez zawroty głowy. Moja wyobraźnia może płatać mi figle, za które przy płacę pewnie życiem. Ale muszę spróbować, bo w końcu do odważnych świat należy. W innych okolicznościach wzięłabym głęboki oddech, ale patrząc na obecna sytuację, obejde się bez tego. Podbiegam z zaciśniętymi zębami i rzucam się na gałąź.

Na szczęście okazuję się prawdziwa, przez co prawie się puszczam ze zdziwienia. Dzięki mózgu. Obejmuję ją nieporadnie dwoma rękami i się na niej podciągam. Zaczynam się przemieszczać w stronę pnia. Kiedy jestem już bezpieczna, widzę jak mój dom się zawala. Ten widok mnie nie rusza, ponieważ nie zdążyłam się przyzwyczaić.

-Gdzie ona jest!?- słyszę głos jednego z nich, przez co zaczynam zmierzać w stronę lasu, póki dym mnie jeszcze zakrywa.

-Nie wiem szefie. Może uciekła?

-Nie możliwe. Musi gdzieś tu być. Rozejrzyjmy się.- słyszę na koniec, zanim nie zaczynam biec w głąb na oślep. Jak dobrze, że nie mają ze sobą latarek.

***

Nie wiem, ile dokładnie czasu biegnę. Może z kilka godzin, niestety ciężko mi to ustalić, przez bolącą nogę, która mi wszystko utrudnia. Do tego jestem cholernie zmęczona. Nawet podczas moich treningów się tak nie zmęczyłam. Pieprzone skały. Na pewno czułabym się pewniej, gdybym wiedziała, gdzie dokładnie się znajduje. Niestety, musiałam po drodze zmienić strase z kilka razy, o ile nie więcej. Gdzie się podziałaś orientacjo w terenie? Opieram się o najbliższe drzewo i kładę dłonie na kolanach. Po chwili zsuwam się w dół. Jedyne czego pragnę to odpoczynku. Przymykam oczy, aby zaczerpnąć trochę snu i wyrównać przyspieszony oddech. Zaciskam pięści, żeby w minimalnym stopniu zagłuszyć pulsująco kostkę. Poruszam zdrową kończyną w górę i w dół, jak dziecko, które jest dręczone w nocy przez koszmary i próbuje się wybudzić z ciemnego świata wyobraźni. Ku mojemu niezadowoleniu, nie trwa to jednak długo. Po chwili słyszę z lewej strony szwendacze, przez co gwałtownie otwieram oczy i lekko podskakuje. Szybko się podnoszę, prawie przywracając przez zachwianie do przodu, po czym zaczynam szukać broni.

-Kurwa. Zostawiłam wszystko w domku, który się zawalił. No zajebiście- mówię, chodząc w kółko i łapiąc się za włosy.- Ty cholerny zjebie. Pieprzona idiotko.- wyrzucam rękę w górę, a następnie szybko w dół, jakbym chciała w coś uderzyć. A najlepiej rozwalić.

Zaczynam pośpiesznie rozglądać się za kolejną gałęzią, kiedy słyszę strzały i krzyki. A to ciekawe. Może uda mi się podkraść i zabrać potrzebne rzeczy. Już kilka razy mi się to udało. Ale wtedy nie byłam ograniczona przez pulsującą kończynę.

Powoli podchodzę do przodu i przy okazji chowam za drzewami lub w krzakach. Bezpieczeństwo przede wszystkim. W jednym z krzaków znajduję gałąź. Przynajmniej nie jestem teraz bezbronna. Choć wątpie, że kogoś tym zabije. Może jedynie wda się zakażenie.

Z bliższej odległości słyszę dźwięk rozmowy, przez co wytężam słuch, aby jak najwięcej informacji wyłapać.

-Lee, pośpiesz się.- mówi jakiś mężczyzna, przez co lekko się napinam, a przez drobne szpary między liśćmi, zauważam gościa ze strzelbą i siwym wąsem.- Inaczej zaraz zostaniemy podani jako karma dla szwendaczy.- oddaje strzał.

-Przepraszam- mówi inny męski głos, z nutką żalu.

-Nie, nie, nie. Gościu bła...- nie kończy, ponieważ przerywa mu jego własny krzyk, kiedy siekiera zatapia się w jego skórze, powoli ukazując biała kość.

Obserwuję tą sytuacje z szeroko otwartymi oczami, dopóki nie słyszę za sobą warczenia szwendacza. Szybko się obracam i wymierzam mu cios w głowę. Na moje nieszczęście przez pomyłkę wychodzę z mojej kryjówki, prawie się przewracając na ziemię. Nie umyka to uwadze reszty. Cholera.

-Kim ona do kurwy nędzy jest!?- celuje we mnie z broni wąsacz.

-Kenny, nie mamy na to czasu, musimy uciekać.- upomina go ciemnoskóry facet, pakując na barki innego gościa rannego. Zaczynają biec w drogę powrotną, zostawiając mnie w tyle. Obracam głowę w bok i zauważając zbliżające się zagrożenie, zmierzam za nimi. Jak na razie, to moja jedyna opcja ratunku. Zresztą, gdyby chcieli mnie zabić, już by to zrobili. Chociaż, sami powiedzieli, że nie mają obecnie czasu. Jak coś rozegramy bitwę na śmierć i życie.

Carly P.O.V

-I? Mamy wszystko? Niczego nam nie brakuje?- pytam, kiedy Kat wychodzi z pomieszczenia.

-Nie, wszystko jest na swoim miejscu. Jedynie będzie trzeba za niedługo wybrać się po nową porcję, bo nie wiem, jak długo wytrzymamy na tej.

-Na szczęście, nie odnosimy za często obrażeń, a leki mają długi termin przydatności. Na ten moment, nie musimy się tym za bardzo zadręczać.- nie odpowiada mi, odchodząc w stronę Lily, która trzyma wartę, monitorując okolice. Chłopaki wyszli polować, choć wątpię w sukces ich wyprawy.

Jakoś bez znacznej części męskiej załogi, jest trochę dziwnie. Zdążyłam przywyknąć do kłótni Kenny'ego i Lily, niepotrzebnych komentarzy Larry'ego, czy uspokajań Lee. Nawet obecność ojca Lily ma swoje dobre strony. Chociaż nie przesadzajmy zbytnio. Może jeden plus się znajdzie. Lub chociażby pół?

-Nie strzelać!- krzyczy Lee, machając rękami. Widzę Lily mierząca z broni w stronę bramy oraz panującą wokół ciszę.- Mamy rannego.- dobiegają do moich uszu przekleństwa, wydobywające się z ust kobiety. Nie jest dobrze. Zaraz rozpęta się awantura lub wojna domowa.

*
*
*
*
~EssiLora~

Byle Przeżyć/ The walking Dead [ZAKOŃCZONE]Where stories live. Discover now