Rozdział 15

7.4K 462 67
                                    

Dzisiaj miała się odbyć rozprawa. Mimo, iż wiedziałam jaka będzie kara i co mnie czeka, nie denerwowałam się. Wręcz przeciwnie. Byłam zaskakująco opanowana.

W przeciwieństwie do Zesta i Grubego. Oni srali w gacie ze strachu.

Byliśmy w ciężarówce pełnej uzbrojonych po brzegi policjantów. My byliśmy skuci, a nas otaczał tuzin facetów z takim pokerface'm, że mógłby go pozazdrościć każdy zawodowy gracz pokera. Frustrowało to okropnie. W samym samochodzie było duszno jak na Saharze.

Z Owenem miałam się spotkać już na miejscu. Cieszyła mnie ta perspektywa. Kiedy dojechaliśmy było prawie południe.

Drzwi samochodu zostały otworzone, a do środka wdarło się ostre słońce. Na początek wyszło paru strażników, skutecznie odpędzając zebrane tłumy. Potem nas wypchnęli i trzymając głowy w dole zostaliśmy szybko odeskortowani do gmachu wielkiego budynku. W rekordowym czasie przeszliśmy przez korytarz, w którym grasowała horda dziennikarzy. Gdy minęliśmy tę strefę, mogliśmy w spokoju podnieść głowy, bez obawy, że ktoś je zauważy.

Weszliśmy do sali sądowej. Była wielka. Na przeciw drzwi, znajdowała się katedra z przeznaczonym miejscem, gdzie miał siedzieć sędzia. Niedaleko po prawej i lewej stronie były ławy dla oskarżonych i pokrzywdzonych. Na środku było miejsce gdzie świadek miał mówić. Widownia była na największym podwyższeniu i znajdowała się od razu po lewej i prawej stronie drzwi wejściowych. Układała się w półkole, dzięki czemu mogło pomieścić się tu więcej osób. Całość można było porównać z amfiteatrem.

Usiedliśmy na ławach przeznaczonych dla świadków i oskarżonych, które znajdowały się pod miejscami dla widzów. Nasze ułożenie od lewej wyglądało tak: dwóch policjantów, Mark, ja, dwóch policjantów, prawnik Zesta, Zest, dwóch policjantów, prawnik Grubego, Gruby, dwóch policjantów. Na trybunach nie było wielu osób. Na pewno był jeden dziennikarz, paru policjantów, którzy akurat mieli wolne, parę osób z rodzin poszkodowanych i... John Dymberly. Pech chciał, że musiał siedzieć tuż nade mną. Lepiej być nie mogło.

Czekaliśmy jeszcze parę minut, a gdy w końcu sędzia przyszedł wszyscy wstali się z nim przywitali.

Ale cyrk.

Czuję się jak w przedszkolu.

Chociaż do niego nie chodziłam.

A jebać to.

Facet mówił jakieś bzdury typu: dlaczego tu się zebraliśmy, co tu się odbywa, kto jest na sali, jaka jest data et cetera, et cetera. Potem zaprosił Grubego na środek, omówił jakie ma prawa, wypytywał, odpytywał, wzywał świadków, ich też wypytywał i odpytywał, potem grzebał w papierka, coś zapisywał i kazał mu usiąść na swoje miejsce. Szczerze mówiąc nie zwróciłabym uwagi na nic co się tutaj działo gdyby nie jeden istotny fakt. Znałam tego sędzię.

Niewysoki pan. Dobiegający do pięćdziesiątki. Srebrne włosy, pomarszczona twarz, małe, niebieskie oczka spoglądające zza prostokątnych okularów. Silna budowa i ten chropowaty głos. Wzdrygnęłam się. Nie miałam z nim dobrych wspomnień. Nie lubiłam go, ba, ja go nienawidziłam. Pałałam do niego żądzą mordu. Gdy byłam jeszcze na wolności, często planowałam zabicie go. Utrudniał mi to jednak jeden fakt. Bałam się go. Trudno w to uwierzyć, ale bałam się go. Miała trudne dzieciństwo. Okropnie trudne. On był punktem kulminacyjnym, który jednocześnie zniszczył mi życie i je doszczętnie zmienił.

- Jak on się nazywa? – szepnęłam lekko roztrzęsionym głosem do siedzącego obok mnie Marka.

- To jest wysoki sędzia Daryll Bruxton – opowiedział lekko zdziwiony moim zachowaniem. – Wszystko w porządku?

Alley ✔️ Where stories live. Discover now