Rozdział 27

6.6K 411 43
                                    

Stałam przed wielkim budynkiem Federalnego Biura Śledczego. Mimo, iż widziałam go już rok temu, nadal robił na mnie wrażenie. Wielki i potężny budynek zrobiony z piaskowca posiadający trzy poziomową piwnicę.

Stałam na środku parkingu dla pracowników, trzymając nadal zakute ręce z tyłu pleców. Za ramiona trzymali mnie dwaj groźnie wyglądający strażnicy, którzy łypali na mnie spod hełmów pancernych.

Dopiero co wyszliśmy z więźniarki po dwugodzinnego podróży. Nadal byłam w pomarańczowym kombinezonie, a zważywszy na niezbyt ciepłą pogodę w postaci śniegu i ujemnej temperatury nietrudno mnie zrozumieć, że mam ochotę ukatrupić człowieka, który wpadł na pomysł pozbawienia mnie możliwości dostania jakiejkolwiek bluzy. Dymberly... Szczękałam zębami i przestępowałam z nogi na nogę mając nadzieję, że już niedługo wejdziemy do tego wielkiego i ciepłego budynku przed nami. Słońce, które niestety nie ogrzewało mnie w żadnym stopniu, raziło mnie prosto w oczy, zasłaniając widoczność. Mrużyłam oczy sfrustrowana. W końcu przysłoniła je pewna sylwetka, którą po pewnym czasie zidentyfikowałam jako Johna.

- Wszyscy są? – klasnął w ręce. – Jak tak, to ustawcie się i za mną. – machnął ręką, a następnie odwrócił się do mnie plecami.

Ruszyliśmy do wcześniej wspomnianego budynku. Gdy przekroczyliśmy próg ciepłego pomieszczenia od razu się rozluźniłam i uśmiechnęłam pod nosem. Wyprostowałam się i zaczęłam próbować dostrzec otoczenie, które zasłaniali mnie eskortujący mnie policjanci.

W sumie to niespecjalnie się zmieniło tu od mojej ostatniej, dość nieprzyjemnej wizyty. Jasny korytarz, duża recepcja, w której pracowały te same trzy brunetki, szklane wejście i tabun pracowników w mundurach jak i graniakach zmierzających do odpowiednich działów lub prowadzących świadków lub przestępców, no i oczywiście wielka tablica, na której były wywieszone listy gończe i portrety poszukiwanych. Kątem oka zobaczyłam tam nawet siebie. Moja kartka jednak różniła się od pozostałych tym, że w poprzek biegła czerwona pieczątka z napisem „unieszkodliwiony".

Rozejrzałam się po pracownikach, sprawdzając ich reakcje na takie efektowne wejście. Paru się obróciło, aby sprawdzić, kto przyszedł, jednak zobaczywszy, że to nic specjalnego, lub po prostu w ogóle nie zobaczywszy sprawcy tego zamieszania, powracali do swoich zajęć. Niektórzy kompletnie olali całą sytuacje i nie przejmowali się nikim i niczym. Jedynie ci, którzy zobaczyli swojego szefa, kiwali mu głową na znak przywitania.

Szliśmy przez całą długość korytarza i gdy przeszliśmy przez bramki przy których nas, a przynajmniej mnie, przeszukano skierowaliśmy się do ogromnego metalowego pudła zwanego inaczej windą. Ku mojemu zdziwieniu zamiast do pokoju przesłuchań, który znajdował się, z tego co pamiętam, na minusowym piętrze, pojechaliśmy na samą górę, czyli do gabinetu dyrektora.

Prawie nic się tu nie zmieniło. Bordowa kanapa stała na swoim miejscu, jasne, nieskazitelne ściany, szklana ściana ukazująca panoramę Waszyngtonu była umazana pyłem i robalami. To samo ciemne biurko, nowy laptop i zdecydowanie więcej ramek na zdjęcia, a szafka została wzbogacona o modele statków takie jak Mir czy Georg Stege.

John stanął za biurkiem, a mnie zatrzymano zaraz po przekroczeniu progu.

- Jeżeli mamy razem pracować musimy sobie wzajemnie ufać – oznajmił patrząc na mnie. – Będzie to dosyć trudne w naszym przypadku, dlatego pytam, czy jeżeli polecę teraz, aby cię rozkuć, to nie rzucisz się na mnie? – spojrzał na mnie pytająco.

- Nie – oznajmiłam. Nie mam po co się na niego rzucać, bo za mną stoi pięciu strażników, którzy by od razu mnie unieszkodliwili i wysłali ponownie do paki, a wtedy zostałabym oskarżona jeszcze o napaść na wysoko postawionego człowieka.

- Rozkujcie ją – nakazał swoim podwładnym. Chwilę potem pocierałam swoje nadgarstki siedząc na krześle przy burku.

Usiadałam na krześle przy biurku. John zajął miejsce na przeciw mnie i złożył ręce. Przymknął oczy i oparł się na łokciach. Pochylił głowę do przodu i zaczął myśleć. Spojrzałam na niego. Zapowiada się, że w najbliższym czasie nic ciekawego się nie stanie. Postanowiłam wykorzystać jego chwilową "nieobecność" i przyjrzeć się dokładniej temu co ma na biurko.

Były na nim ustawione trzy zdjęcia. Spojrzałam na Dymberly i widząc, że nadal nie otworzył oczu, pochyliłam się do środka biurka. Odwróciłam ramki ze zdjęciami i przyjrzałam się im dokładnie.

Pierwsze, średniej wielkości zdjęcie oprawione w srebrną, cienką ramkę. Przedstawiała dwie postacie: mężczyznę i kobietę. Byli ubrani jakby dopiero co wyszli sprzed ołtarza. On - czarny na miarę skrojony garnitur, biała koszula, czerwony krawat i lśniące lakierki. Ona - długa, biała suknia ślubna, bukiet w ręce. Wyglądała jak damska wersja mężczyzny przede mną. Czyli jednak miałam rację co do ślubu. Wiele osób może też się zastanawiać jak to odgadłam. Odtwórzcie sobie sytuację sprzed roku i przypomnijcie sobie, że na biurku w tym gabinecie stało zaproszenie. Skąd pomysł, że to córka? Mężczyźni nie dają zaproszeń. Oni po prostu cię informują.

Drugie zdjęcie było jeszcze mniejsze od poprzednich. Oprawione w brązową, drewnianą ramkę stało na samym przedzie. Przedstawiało jego córkę, która trzymała swój zaokrąglony brzuch. Czyżby dyrektor FBI miał zostać dziadkiem?

Trzecia rama była największa. Złota ze zdobieniami. Inne na jej tle wyglądały ubogo. W środku niej była czarno-biała fotografia pięknej kobiety. Nie była młoda, myślę, że wiekiem mogła być zbliżona do Johna. Spojrzałam na jego rękę, a dokładniej na palce, konkretnie to dziesięć. Nie było na nich obrączki, ale na serdecznym palcu u lewej ręki był biały odcisk, jakby kiedyś coś przez długi czas tam było.

Szybko spojrzałam na jego twarz. Od naszego ostatniego spotkania wymizerniał. Stał się bardziej szary, miał cienie pod oczami i dłuższy zarost. Siedział przygarbiony, a w tracie mojej nieobecności przybyło mu zmarszczek. Czy to możliwe, że przeżył tak ogromną stratę.

- John? – zaryzykowałam. – Przykro mi. – uśmiechnęłam się i poklepałam go po dłoniach. Ten zerknął na mnie bez zrozumienia. Drugą ręką wskazałam mu zdjęcie.

- Nie sądziłem, że potrafisz współczuć. – starał się uśmiechnąć, ale wyszedł mu grymas.

- Wiem, nie pasuje do mnie, co nie? – odwzajemniłam to. – Robi się trochę sztywno – zaśmiałam się bez cienia radości. Westchnęłam. – Może przejdziemy do konkretów?

- Od razu przechodzisz do konkretów, podoba mi się takie podejście. – uśmiechnął się i zanurkował pod biurko po to, aby za chwilę wylądowała przede mną szara, dość gruba teczka – Tu są wszystkie potrzebne informacje. – wskazał na przedmiot.

- Powiedz mi dokładnie, co mam robić – zarządziłam.

- A więc – zaczął. – Twoim zadaniem jest zdobycie zaufania pewnego chłopaka. Nazwijmy go Celem.

- Zaczyna się jak słaby film akcji – rzuciłam.

- Nic na to nie poradzę. – wzruszył ramionami. – Cel jest siostrzeńcem Steve'a Kotensperga, czyli tego mafiosa, który miał mieć wytoczony proces, na którym miał zeznawać świadek koronny. Jak zapewne wiesz nie dożył procesu. Jego siostrzeniec, Rick Brown, siedzi razem z nim w tym gównie. Znalazł potrzebnych ludzi i uwolnił wuja zabijając przy tym sporo osób. Mamy na niego o wiele więcej, jednak nie wszystko jest udowodnione. Masz się skupić na tym, aby zdobyć jego zaufanie i doprowadzić do tego, aby wszystko ci wyśpiewał. Nagrasz to i dasz mi, a ja wyczyszczę twoją kartotekę do zera.

- No dobra, nie jest tak źle, ale jest pewna luka w planie. Jak mam się do niego zbliżyć? Podjąć się jakiejś pracy w barze, do którego zawsze przychodzi? Wstąpić w jego szeregi, czy może udawać dziwkę?

- Nie będziesz ani barmanką, ani dziwką, a w szczególności nie wstąpisz w szeregi jego mafii. Jest dzieciakiem i aby nikt nie nabrał podejrzeń, co do tego co robi, żyje jak normalny nastolatek, mniej więcej. Jego ojciec jest wysoko postawionym politykiem, więc chodzi do specjalnej szkoły prywatnej dla bogatych dzieciaków.

- No dobra, ale nadal nie powiedziałeś mi jak mam go "poznać".

- Jesteś młoda i atrakcyjna, a co za tym idzie łatwo zwrócisz jego uwagę, szczególnie z tą blizną na szyi. W pozytywnym sensie oczywiście. My się wszystkimi zajmiemy. Wystarczy, że zaczniesz chodzić do tej samej szkoły co on, a reszta jest w twoich lepkich rączkach.

Alley ✔️ Where stories live. Discover now