Rozdział 25

6.5K 509 70
                                    

Weszłam do stołówki na chwiejnych nogach. Dopiero co wyszłam ze spotkania z Johnem, więc nie doszłam jeszcze do siebie. Okazało się, że skrócą mi pobyt w izolatce, więc dzięki temu będę mogła wyjść od razu. Nie narzekam.

W głowie cały czas huczała mi propozycja którą otrzymałam. Zgodzić się? A może nie? Od dawna wiadomo, że nie toleruję wydawania psom "swoich". Właśnie dlatego Benji zginął. To jest taka moja święta zasada, więc dlaczego miałabym ją teraz złamać?

Zamyślona szłam przez stołówkę w ogóle nie zwracając uwagi na otoczenie. Kątem oka widziałam jednak jak parę osób przygląda mi się z zaciekawieniem. Chyba nowina o tym, że będę pierwszą osobą, która trafi do tego typu izolatki od dwudziestu lat, szybko rozeszła się. Wiem, że jestem dziwnym okazem człowieka, ale musicie się na mnie patrzeć jak na kosmitę?

Skierowałam się do stolika, przy którym zwykle siedzę. Moi "koledzy" byli odwróceni do mnie tyłem, więc nie zobaczyli jak do nich podchodzę. Dopiero gdy usiadłam na przeciwko Barona, oderwali się od dyskusji na temat Yankessów i spojrzeli na mnie zaskoczeni. Ja, nic sobie nie robiąc z ich spojrzeń, zabrałam pełny jedzenia talerz, który należał do mężczyzny z naprzeciwka i zaczęłam jeść jego porcję.

- No czo? – zapytałam z pełną buzią. – Jestem cholernie głodna.

- Em... a wiesz, że to moje? – spytał niepewnie.

- Wiem. – posłałam mu srogie spojrzenie. – I mnie to gówno obchodzi. – nabiłam na plastikowy widelec ziemniaka. – W izolatce nie dają takich pyszności. – Tu znowu nabiłam kartofla i podniosłam go na wysokość oczu, abym mogła delektować się jego wyglądem. – Są zdecydowanie lepsze niż te papki i musy z nie wiadomo czego.

- A propos izolatki... – zaczął Wentyl.

- ...dlaczego wyszłaś wcześniej? – dokończył Pulok.

- John przyszedł na widzenie. – wzruszyłam ramionami.

- John? Ten John? To znaczy TEN John? – zapytał Lemur.

- Dymberly? – sprostował Baron.

- Uhm. – przeżułam kotleta.

- Co. On. Tam. Robił? – zapytał nadal oniemiały Lemur.

- Pogadacz chczał – powiedziałam z pełnymi ustami.

- O czym? – dopytywał Pulok.

- Nie twoja szprawa – warknęłam na niego ostro.

- Z pełną buzią się nie gada – skarcił mnie Baron.

- Zamknij jadaczkę. – przewróciłam oczami. – Idź lepiej coś zjedz.

- Hmm, zdaje mi się mój obiad jest właśnie pożerany na MOICH oczach przez pewną cholernie seksowną laskę.

- Jest jeszcze pierwsze danie – zwróciłam mu uwagę. – A poza tym masz dziewczynę.

- No wiem – westchnął i zatopił się we wspomnieniach.

- Zakichane, ekhem, to znaczy zakochane gołąbeczki – poprawił się szybko Pulok.

- A jak było w tej nowej izolatce? – zapytał niepewnie Wentyl.

Wzdrygnęłam się na te wspomnienia. Niby zwykłe białe pomieszczenie, ale normalny człowiek nie przetrwa tam nawet tygodnia. Przed wypuszczeniem po prostu zwariuje.

- Nie chcesz wiedzieć – rzekłam. – Chyba nabawiłam się klaustrofobii – dodałam po namyśle. – Jak komuś powiedzie to nie żyjecie – powiedziałam srogo.

Parę godzin później leżałam na kozetce w mojej starej celi. Och. Jak to dobrze być znowu w tym miejscu, tak mi go brakowało. Szare ściany, szara podłoga, szary sufit, szare łóżko, szara szafka, szare kraty w oknach i najważniejsze: zero białego.

Pobyt w tamtym miejscu dużo dał mi do myślenia. Może jego przeznaczenie rzeczywiście zadziałało nawet na taką osobę, jaką jestem ja? W każdym razie postaram się trzymać z dala od kłopotów, co mnie niestety frustruje. Uwielbiał wszczynać przeróżne konflikty, ale teraz jeśli karą ma być powrót do Tamtego Miejsca, to wolę się trzymać z dala od kłopotów. Przecież to zrujnuje moją opinię! Swoją drogą: Tamto Miejsce. Tak, to jest idealna nazwa.

No właśnie. Jeszcze przez dwadzieścia cztery lata grozi mi Tamto Miejsce. Przez dwadzieścia cztery lata musiała dzień w dzień być przygotowana na to, że kolejny tydzień spędzę Tam. Dwadzieścia cztery lata, albo więcej. No chyba, że...

No chyba, że przystanę na propozycję Johna Dymberly. Tą zwariowaną i karygodną propozycję, na którą kiedyś nigdy bym nie przystała. No właśnie: kiedyś. Ale to nadal zepsuje moją opinię. Ale przecież nikt nie musi o tym wiedzieć... wszystko będzie tajne.

Nie.

Co ja wyprawiam?

Jestem zdradziecką świnią.

- Obiecaj...

- Obiecuję.

Cholera. przeklęty Mark Owen. Jako jedyny może na mnie jakoś wpłynąć. Niestety zwykle dotrzymuję obietnicy.

Obiecałam.

Obiecałam mu, że tak zrobię. Że nie zmarnuję okazji, aby żyć normalnie.

Bez względu na to co się ze mną stanie.

Dość.

Obiecaj.

Stop!

Obiecuję.

Zamknąć się do cholery!

Kurwa! Przeklęte nieboszczyki i te ich osoby.

Mark'u Owen'ie podjęłam już decyzję i mam nadzieję, że te twoje chore przysięgi nie wpędzą mnie do grobu! A niech to szlag! I teraz pewnie się jeszcze z tego śmiejesz! Policzę się kiedyś z tobą, oj policzę!

Mój jedyny prawdziwy przyjacielu. To dla ciebie.


SVSVS

Taaa... trochę denne i krótkie. Przepraszam, że ten rozdział jest taki beznadziejny i płytki, a przede wszystkim krótki. Miałam mało czasu. Na prawdę! I mam nadzieję, że ci którzy nie chcieli aby Alley przystała na propozycję pana Jestem-Szefem-FBI mnie nie zabiją.

Jest nowa okładka. Spójrzcie w prawy dolny róg ;)

 Spójrzcie w prawy dolny róg ;)

Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.

PS. Dajcie gwiazdkę, bo Wam oczy łyżeczką wydłubię ;)

Alley ✔️ Where stories live. Discover now