Rozdział 56

5.3K 484 178
                                    

6/6

Standard:

Kom + gwiazdka = większą motywacja do pisania ❤

Zostały 3 rozdziały do końca książki

HAPPY NEW YEAR

Ze zniecierpliwieniem przestępowałam z nogi na nogę, próbując chociaż odrobinę się rozgrzać. Tarłam i chuchałam ustami w ręce, ale to nic nie dawało. Nadal moje zęby głośno szczękały. Co chwila pociągając nosem, rozglądałam się to w lewo, to w prawo, wypatrując spóźniającego się, już dobre parę minut autobusu. Na domiar złego zaczęła się silna śnieżyca, która biła mnie w twarz ostrym jak nóż, myśliwski powietrzem. Pierwszy raz w życiu zaczęłam przeklinać swoją kurtkę i stwierdziłam, że jest do dupy. Skórzana kurtka nie posiadała kaptura, a jej kieszenie nie były wystarczająco dobre, by ocieplić mi moje zmarznięte i czerwone od zimna dłonie. Jak ja nienawidzę zimy! Same z nią kłopoty.
W końcu, prawie pół godziny po czasie, na przystanku zatrzymał się autobus. Niemal wpadłam do jego środka, licząc, że tam się chociaż odrobinę ogrzeję. Przez chwilę było idealnie. Nie było mi zbyt zimno. Ale jak to panuje zazwyczaj w miejscach publicznych, z powodu natłoku ludzi zaczęło się robić duszno, a w mojej głowie już tworzyły się to coraz absurdalniejsze pomysły sposobu wyjścia z dusznego pojazdu. Może by tak wyskoczyć przez okno? Oprócz duchoty nie mogło oczywiście zabraknąć nieprzyjemnego zapachu potu, brudu, wymiocin i alkoholu. Aż w żołądku zaczęło mi się przewraca. Ale czego się tu spodziewać? Przecież to komunikacja miejska. Jak ja nienawidzę transportu publicznego! Same z nim kłopoty.

W końcu pojazd przyjechał na mój przystanek, a ja tak jak wcześniej wpadłam, tak wypadłam z niego, pragnąc zaznać ulgi po tym traumatycznym przeżyciu. W momencie, gdy znalazłam się na bruku, otuliło mnie świeże i zimne powietrze.

Dotknęłam ręką wybrzuszenia w kurtce, sprawdzając, czy moje dowody nadal bezpiecznie są skryte w kieszeni cienkiej kurtki. Gdy upewniłam się, że wszystko jest na swoim miejscu, ruszyłam przed siebie. Żwawym krokiem przeszłam dwie przecznice, które dzieliły mnie od celu mojej wędrówki. Wielki budynek z piaskowca, którego kiedyś unikałam jak ognia, nadal robił na mnie wrażenie i wprawiał w lekkie zakłopotanie. No bo jaki szanujący się przestępca sam, z własnej woli przekroczy pieprzony drzwi pieprzonego głównego biura FBI, w którym stacjonuje pieprzony dyrektor FBI John Dymberly, który jest pieprzoną trzecią najważniejszą osobą w kraju zaraz po pieprzonym szefie Pentagonu?

Pokręciłam ze zrezygnowaniem głową. Co ja odpierdalam? Dlaczego jeszcze nie zwiałam? Ach, no tak... Mark Owen i komplikacje z ruskami. Weszłam do środka wielkiego budynku i znalazłam się w równie wielkim i jasnym korytarzu, jak on. W chwili przekroczenia drzwi, przywitało mnie ciepłe powietrze, które zachęcało, by zostać tu na dłużej i rozgrzać się przy parującym kubku kawy, z którego uchodzi aromatyczny zapach, nadający trochę domowego klimatu. Przyjemne ciarki przeszyły po moim ciele, a ja na moment zatopiłam się w cudownych, choć nielicznych wspomnieniach z dzieciństwa, które spędziłam u boku Sally i jej bandy starych pryków.

Jednak nie mogę się za dużo rozwodzić nad takimi bzdurami. Nie chcę wracać do bolesnej i dość niefajnej przeszłości. Ja nie żyję przeszłością, a teraźniejszością. Liczy się chwila i niewielki kawałek czasu następujący po niej.

Skierowałam się do bramek, które miały przepuścić mnie z części dla adiutantów do sektora dla pracowników. Przepuścić przez nie mogła mnie tylko specjalna karta pracownika, której niestety jako takiej nie posiadałam. Dlatego byłam zmuszona do wykłócania się ze wstrętną recepcjonistką o to, by dała mi kartę dla gości. Zdobycie jej było cholernie trudne, bo wydawała je tylko, gdy miało się upoważnienie na papierze od kogoś pracującego w biurze lub będącego jego rodziną.

Alley ✔️ Where stories live. Discover now