XIV. Dama i żebraczka

198 17 51
                                    

Pogodzenie się z przeżyciem porażki nigdy nie było ciekawym doświadczeniem. Podobne zdanie w tym względzie miała też pewna młoda panna, upadła siostra zakonna, która musiała pogodzić się z tym, że jej wielki powrót na szczyt mija się ewidentnie z celem.

Przybywając do Królestwa, panna Łęcka miała nieodparte wrażenie, że jest w stanie pokonać w tej Warszawie wszystkich. Nieokiełznana energia, która wówczas trzymała ją przy duchu i motywowała ją do działania, przeminęła jednak tak szybko jak liście na wietrze. Zaczynała żałować, że tak postąpiła, a, co najlepsze, zwykła już bardziej sądzić, że mury klasztorne były jej jednak znacznie bardziej przychylne. Choć pozornie była wolna, nie była wolna. Teraz musiała ciągle się ukrywać i zakrywać swe lico przed światem. Nie przewidziała, że tak się stanie i choć było to więcej niż prawdopodobne, powoli sama stawała się już na równi z warszawskim motłochem.

Do spotkania z Wokulskim przygotowywała się długo w swojej klateczce, którą dziwnym trafem z trudem udało jej się wynająć. Stawała wtenczas przed potłuczonym, niewielkim lustereczkiem i z dumą w głosie recytowała sobie to, co mu powie. W rzeczywistości się to nie sprawdziło i wiedziała, że gdyby nie ta agresywna kobieta — Teofila Jagodzińska — dałaby radę. Jej rywalka, bo chyba mogła ją tak teraz nazywać, wleciała tam jak poparzona i jeszcze miała śmiałość uderzyć ją w twarz. Wydawało jej się, że teraz wszędzie słyszy to imię i nazwisko i wzięła ją takaż zazdrość, że teraz to nie o niej mówią w Warszawie i nie ją się zachwycają, tylko jakąś kobietą, brzydką dodatkowo, która widocznie już wszystkie rozumy w Warszawie pozjadała i miała się teraz za nie wiadomo co. Kimkolwiek ta kobieta była dla Wokulskiego, panna Izabela nie mogła przeboleć, iż ten tak szybko zdążył się z niej wyleczyć i już sobie znalazł jakąś inną, i teraz to ona wzięła go całkowicie w posiadanie. Nie rozumiała, jak to się mogło stać. Czy ona jest od tej Jagodzińskiej jakaś gorsza? Powinien jej przecież pomóc. Powinien się do niej rzucić, żeby ją uratować i zniszczyć tę kobietę, która ją uderzyła, ale Wokulski nic wówczas nie zrobił, tylko pozwolił jej cierpieć. Stał i patrzył się lodowatym wzrokiem, z lekka skrzącym się, jak jej za dawna perłowa twarzyczka właśnie zostaje zhańbiona. Przecie była wręcz pewna, że powróci do niego jego dawne uczucie, jakiekolwiek by ono nie było, bo to dałoby jej przynajmniej do zrozumienia, że Jagodzińska nie jest jej równa, a nawet — znacznie gorsza jej jest. 

W skrajnych przypadkach myślała, że aby się należycie zemścić, spróbuje go uwieść, a później go porzuci. Jagodzińska będzie wówczas wściekła, gdy dowie się, że ukradła jej kochanka sprzed nosa, a gdy ten do niej wróci, ta już go do swojego serca z powrotem nie przyjmie. Słyszała od sąsiadów i Nastki, że Jagodzińska to nie jest kobieta, która sobie daje w kaszę napluć. Nie będzie oczekiwać miłości od kogoś, kto ją zdradził tak perfidnie, nawet jakby zaczął ją czcić i na kolana przed nią padać. Piękna to była idea i zajmująca i bardzo jej się spodobała, ale gdy tylko pomyślała o tym, że ją musi przecież jakoś wykonać, nabrały ją mdłości straszne. Uwieść Wokulskiego — dobry Boże, to jak samobójstwo! Nie cierpiała tego człowieka, gardziła nim, a przede wszystkim brzydziła się nim tak okropnie, że chyba jedyna kobieta, która mogłaby go uwieść, to Jagodzińska — a panna Łęcka nie zamierzała się do takiej kobiety nawet zniżyć poziomem. 

Także musiała wymyślić jakiś inny plan — jakikolwiek, aby tylko ich zniszczyć razem, aby nie pozwolić im być razem i zaznać szczęścia. Nie myślała, że okaże się to aż takie trudne. Próbowała coś wymyślić, cokolwiek, co pomoże jej się zemścić na tej dwójce, ale im dłużej i więcej myślała, tym bardziej w jej podświadomości tliła się myśl zupełnie inna — że jak na ten czas nie jest w stanie nic wymyślić. Była wściekła i zaszyła się w swej ciemnej i wilgotnej kliteczce niczym w klatce i była jak ten wąż, który czyha i poluje. Traciła tylko czas i pieniądze, które wydawała nieumiejętnie na jakieś malunki i niskiej jakości świecidełka. Zawalała nimi całe mieszkanie — byleby tylko móc choć raz na jakiś czas wspomnieć świat, który utraciła. Była teraz nikim, a jej dawna świetność przeminęła, choć starała się o tym nie myśleć. Była jak ten nędzny pielgrzym, który domu nie ma i szuka szczęścia, skąpany w marniźnie istnienia i materialnej szkaradzie. Od teraz samotność stała się jej sprzymierzeńcem, a jej buzujące myśli — najwierniejszym przyjacielem. 

pozytywka, czyli magnetyzm serca » lalkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz