III. Oczyszczenie

138 17 23
                                    

Robota w fabryce była ciężka, ale sama Iza nie miała aż tak strasznie źle. Wszystko to zawdzięczała Ryszce. Sam pryncypał nie chciał początkowo jej przyjąć, mówiąc, że ta jest zbyt wątła i niezwykle na twarzy słabowita, ale mimo to się udało. Wiktor tak to wyperswadował, pokładając wszystko na jej obowiązkowość, szybkie pojmowanie i rozumowanie, że ostatecznie tę robotę dostała — malowała szklanki i inne szklane cudeńka, barwiła wszelkie szkiełko i nawet jej to całkiem nieźle szło. Oczywiście, początkowo malowała te wzory krzywo, raz nawet wstała zdenerwowana i wywoła tym spore zdziwienie wśród robotników. Tym razem uratowała ją Zośka. Podeszła do niej i ze wzrokiem iście litościwym poprosiła ją, aby wracała, spróbowała jeszcze raz, że ona ją wszystkiego nauczy i żeby przestała płakać. Iza wtedy odczuła jakąś dziwność w sobie, jakąś wdzięczność i stwierdziła, że z wolna zaczyna pannę Zosię lubić.

Zaczynała się też coraz więcej uśmiechać, a cicha praca, dawniej by zapewne powiedziała, że nużąca, podobała jej się, a nawet stała się jej wytchnieniem. Z zaciekawieniem obserwowała życie innych robotników — przypomniała jej się wówczas jej dawna wycieczka do kopalni, gdzie była razem w ojcem i widziała górników — i teraz dopiero wiedziała, czym taka praca rzeczywiście jest. Ona jeszcze nie miała tak ciężko jak Wiktor i była mu za to bardzo wdzięczna. Jak to nazywała, Wiktor kręcił szkło. Widziała buchające wokoło płomienie, a ostre odłamki wypalały czasem Ryszce koszulę. Gdy malowała, patrzyła się, jak pracuje. Było to dla niej bardzo urokliwe zjawisko. Kręcił szkło, tak mówiła, a później z jego ręki powstawały tak piękne i finezyjne kształty, że aż się dziwowała. Zastanawiała się, jak jest to możliwe, a kiedy dowiedziała się, że szkło tworzy się z piasku, zaniemówiła i kazała sobie to pokazać. I rzeczywiście tak było. Później upomniała się za to, że tego nie wiedziała.

Na tym się jednak nie skończyły jej życiowe dziwactwa. Jeszcze jakiś czas mieszkała u Ryszków, śpiąc na podłodze, bo naprawdę ich polubiła, a kiedyś, jak wrócili z fabryki wieczorem, ugotowała im zupę. Polubiła ją i życiowo myśląca Zośka i Wiktor — a Wiktor to już w ogóle chyba zakochał się w Izie, bo ciągle ją wychwalał, mówił, że szybko wszystko pojmuje, że śliczne maluje i cała jest śliczna, a panna Łęcka wówczas pąsowiała i czuła mocno bijące jej od wewnątrz serduszko.

To, że nie może u nich wiecznie przesiadywać, prędko zrozumiała. Więcej teraz widziała, umiała wiele wywnioskować i rzeczywiście poprosiła Wiktora o to, aby jej pomógł załatwić gdzieś jakieś niewielkie lokum — nieważne jakie. Byli razem po robocie, szli razem, Zośka nieco oddalona, a oni szli razem przodem.

— Dobrze gadasz, Izka. Nie możesz się więcej u nas marnować. Musisz sobie znaleźć jakieś mieszkanko, nawet malutkie, a nie nasz stary strych... A z tym twoim byłym mieszkaniem co? Myślisz, że boczą się tam na ciebie? Może byśmy poszli sprawdzić? Przecież miałaś tam koleżankę...

Iza przytaknęła, rumieniąc się jak szalona, kiedy ten przypadkiem musnął jej rękę. Bolały ją także mięśnie, ale nawet na to teraz nie zważała. Była jakoś dziwnie otumaniona jego widokiem, jego uśmiechem i tym, że kładzie przy sobie jej dłoń i wskazuje jej na niebo, podziwiając zgniłą Warszawę w złocistym zachodzie słońca. Wyglądało to bardzo urokliwe, szczególnie, że była z nim teraz bardzo blisko, tak jakoś dziwnie...

— Czyli mam rozumieć, że pasowałoby jeszcze wyjaśnić sprawę z tamtym mieszkaniem? — zapytała niepewnie. — Ale wiesz, że ja...

— Posłuchaj mnie, Iza. Może akurat nie jest tak, jak myślisz? Może oni tam za tobą tęsknią i wcale nie mają cię za morderczynię? Też sobie wymyśliłaś... Przecież to nie twoja wina, że to dziecko...

— Myślę, że to moja wina — powiedziała dobitnie, przyznając się sama przed sobą, że to też była jej wina. Ona też zawiniła. Mogła nie zasypiać. Bardzo teraz tego żałowała. Nigdy się tak jeszcze nie czuła, jeszcze nigdy tak nie myślała i to było jeszcze gorzej niż dziwne. Jej całe życie było dziwne, ale było jej teraz, aż sama to musiała przyznać, dobrze. Lubiła te szklanki malować i samo to, że idą one za granicę, a ktoś z nich później korzysta, powodowało w niej dumę. Świadomość, że jest potrzebna. A jedna pani to nawet ją kiedyś tam chwaliła.

pozytywka, czyli magnetyzm serca » lalkaWhere stories live. Discover now