II. Praca uszlachetnia

201 15 34
                                    

Wszystko poszło o pończoszkę. Teofilcia miała naprawdę zgrabne nóżki i Wokulski wydawał się zdecydowanie jednym i najbardziej poinformowanym mężczyzną w tym względzie. Mocne winko zrobiło swoje. Tylko Teofila jeszcze myślała w miarę racjonalnie, ale ze Stachem było tragicznie. Zaczęli się zastanawiać, jakim cudem — kurka wodna! — niebo jest niebieskie, jakby to rzeczywiście miało cokolwiek zmienić, a sama Teofilcia z czasem zeszła na sprawy znacznie bardziej polityczne. Na głos, po polsku oczywiście, zaczęła kląć jak chłopka i medytować o tym, jak to możliwe, że w Królestwie jest taka okropna bieda, a rosyjski car jest zwykłą świnią, która zabrała im wszystko i podzieliła między siebie i resztę zaborców. Choć Stanisław nie ogarniał już za wiele, miło mu było jej słuchać, gdy tak do niego mówiła — też pokrótce pijana, ale z większym racjonalizmem w głowie i opowiadała mu o swoim niecodziennym wśród kobiet zapatrywaniu na świat. Wodził po niej wzrokiem lśniącymi i iście pijackimi oczyma, aż wreszcie już nie przejmował się niczym, nawet tym, że napawa się teraz nieokrzesanym względem niej erotyzmem i wygląda na jej dekolt, niezamykające się usteczka i szczupłą nóżkę, która lśniła w świetle księżyca, a ona nawet nie przejmowała się tym, że siedzi przy nim niewłaściwie.

To prawda, że miała siedzieć u niego tylko chwilę, ale niedawno wybiła już północ, a ona dalej u niego siedziała i popijała to cholerne wino porzeczkowe, sama go też upijając. Oczy coraz bardziej jej ciążyły i kleiły jej się z każdym kolejnym słowem, a ona sama gotowa była wpaść mu w gorące ramiona i zostać w nich tak do rana, za co zapewne ukarałaby ją i sama matula z Krakowa. Choć miała wielką uciechę z jego ciotostwa i dziwnych bełkotów, uznała, że już pójdzie, co Wokulski przyjął z niechęcią, a nawet zrobiło mu się przykro.

— Idę już... — Teofilka powstała i chwiejnym krokiem chciała udać się w stronę wyjścia, ale on chciał ją jakoś zatrzymać, przepraszając ją za wszystkie grzechy swoje i Suzina, jakby co najmniej była mu księdzem.

— Jak... ty mnie... możesz opuszczać... teraz? Teofilaczku...

Ze śmiechem ominęła jego błagania, po czym weszła do środka. W pokoju było ciemno jak w jakimś grobie, ale nie zważała na to, tylko poszła przodem. Poczuła, że ją łapie i ciągnie za rękę, więc odwróciła się i spostrzegła, jak Stanisław klęczy przed nią i z groźbą w głosie każe jej wracać na balkon.

— Teofilaczku... wracaj do mnie...

— Pozwól mi przejść! Przecież nie odjadę od ciebie... Ja tylko... Spać mi się chce!

Jakoś mu się wyrwała i ruszyła w ciemność, ignorując tym razem jego hymny pochwalne na jej cześć. Dziwnie się zatoczyła, wpadła na coś, to coś jej przejechało po nodze, a w całym pokoju dało się usłyszeć odgłos rwania czegoś. Jej bielutka pończocha, oczywiście ku uciesze Stacha, właśnie zaliczyła niekoniecznie pozytywne spotkanie z jej paryskim pogrzebaczem, po który tu niby właściwie początkowo przyszła.

— Teofilaczku... czy jesteś... ranna?

— Coś mi w nogę chyba wpadło...

— W nóżkę... ci wpadło?

Informacja ta wydawała mu się zbawienna. Tak bardzo go ten incydent uradował, że natychmiast się do niej doczołgał, mając na względzie oczywiście jej spódnicę, której szukał z wyraźnym zniecierpliwieniem i alkoholowym otumanieniem. Ujął materiał i zaglądnął tam, gdzie nie trzeba, na co Teofilka zareagowała z krzykiem. Nic jej to jednak nie dało, a ona nie miała się nawet jak poruszyć. Stanisław, mimo że pijak, dziarsko trzymał przy sobie jej spódnicę, co niekoniecznie jej się podobało — czuła się jakoś niezręcznie, bo jeszcze żaden nie zachował się względem niej tak impertynencko.

pozytywka, czyli magnetyzm serca » lalkaWhere stories live. Discover now