XX. Przyjaciele najlepszym lekarstwem na wszystko

209 17 86
                                    

dla Momo317

Nad warszawskim niebem zawisły ciemne chmury zwiastujące deszcz. Smętna melancholia dopadła dziś większą cześć mieszkańców.

Szczególnie ten sam stan zapanował także w sercach tych, którzy za bardzo uwierzyli w to, że uda im się pokonać wszystko. Nikt już nie widział uśmiechów Teosi, którymi kobieta zawsze obdarowywała klientów, a tym samym nie krzyczała też na Suzina i nie śpiewała mazurków — jakby nie istniała. 

Po pogrzebie Emila zakończyło się wszystko, co udało się tym ludziom za ten czas stworzyć. Teofila zamknęła się i nigdzie nie wychodziła, jadała też niewiele, zaledwie kilka łyków zupy, którą przynosiła jej codziennie pani Lipska, i wpatrywała się tępo w coś naprzeciwko siebie — zdawała się żyć niczym w letargu, całkowicie obojętna na wszystkie bodźce zewnętrze i milczące wizyty pani Klotyldy, która niezwykle bardzo przejęła się złym stanem zdrowia swojej lokatorki, a zarazem przyjaciółki.

Teosia jednak chciała, aby nie odwiedzał jej nikt — przynajmniej nikt jej bliski, nie ten, kto ofiarował jej siebie, zostając z nią w tym sklepie. Nie chciała, aby jej przyjaciele mieli ją za morderczynię. Walizka była już mniej więcej spakowana. Wiele razy myślała o tym, aby gdzieś wyjechać, jak najdalej, gdzieś do ciepłych krajów. Za każdym jednak razem tchórzyła. Wiedziała, że powinna stąd zniknąć i dać im żyć, bo pytali o nią nieustannie, a Suzin rzucał jej pod drzwi śmieszne rysunki, na których widniała ich cała piątka — pani Rzecka jak zwykle najbrzydsza, o paskudnych oczach i odnóżach pająka. Pojawiały się także humorystyczne, ale wielce nieudolne wierszyki, poprzez które Mickiewicz zapewne upadłby na głowę, ale dla niej były one najpiękniejsze na świecie, choć doskonale widziała, że powinna tych ludzi zostawić. Nie mogła pogodzić się z odejściem z tego świata i dlatego ciągle tchórzyła — zostawała w Warszawie, mimo iż powinna gdzieś jechać i czekać na śmierć. 

Najbardziej bolało ją serce. Za każdym razem, gdy siedziała otulona w pierzynie, w bielutkiej koszuli nocnej i wpatrywała się w ścianę, próbowała odgadnąć, dlaczego jej serce jest takie niespokojne, jakby ją gdzieś gnało, do kogoś. Nie mogła zrozumieć tej boleści w swoim sercu — czasem bolało mniej, a raz atakowało ją znienacka i łamało jej się na pół, tak boleśnie i okropnie, iż myślała, że zaraz umrze. 

Tęskniła za Stanisławem — najbardziej za nim, ale za Konstancją, Anielką i Suzinem również tęskniła. Często ich wspominała, jak najlepsze w jej życiu wspomnienia i choć w głębi serca chciała ich znów zobaczyć, żeby tu do niej przyszli, wiedziała, że oni nie powinni się narażać, aby zobaczyć morderczynię. Nie chciała ich niszczyć.

Była tak okropnym człowiekiem, marząc o tym, żeby ktokolwiek z nich stanął w drzwiach i powiedział choć jedno słowo, jakiekolwiek, byleby tylko usłyszała jakiś jeden z ukochanych jej głosów.

Ale teraz przepadło już wszystko.

Kolejny dzień również nie zwiastował zmian. Już się nawet nie przebierała, nie poprawiała włosów, tylko leżała jak martwa na łóżku i wpatrywała się w ścianę. Tak spędzała całe dnie, myśląc o wszystkim i o niczym, błądząca między wspomnieniami dobrymi, a złymi — tymi, które ją stworzyły i zniszczyły jednocześnie. Niekiedy też płakała, ale nigdy nie ścierała swoich łez, tylko pozwoliła im płynąc swobodnie, jakby z myślą, że i tak nie pozostało jej już nic, jak tylko płakać za tym światem utraconym.

Kiedyś musiała wyjechać — to pewne. Ciągle klęła na siebie za to niepotrzebnie. Czuła się okropnym człowiekiem, wyprutym, tym, który niszczy społeczeństwo. Zastawiała się, dlaczego w ogóle się urodziła, skoro jej życie od początku było skazane na klęskę. Wisiało nad nią makabryczne fatum jak w tych wszystkich sztukach starożytnych, na które rzuciła okiem raz, próbując walczyć ze swoim przeznaczeniem. 

pozytywka, czyli magnetyzm serca » lalkaDonde viven las historias. Descúbrelo ahora