Gdzieś o godzinie czwartej nad ranem Konstancja Rzecka musiała przestać śnić na jawie o najlepszej parze w Warszawie i zwlec się z łóżka. Ktoś właśnie zaczął dobijać się jej do mieszkania i jak na złość była to prawda.
— Ja księdzu nic na kolędę nie dam! — krzyknęła zamroczona. Klęła o czymś pod nosem, raz po raz się o coś wywracała, że i nawet sama Józefinka najeżyła sierść, a jej właścicielka pełna wiary w to, że kiedyś ziszczą się jej wszelkie transakcje matrymonialne, z trudem przeszła na korytarz.
Niedbałym ruchem otworzyła drzwi przed niepokojącym ją stadem natrętów, których miała w zamiarze się jak najszybciej pozbyć i wyszła naprzeciw światu zupełnie pijana. Początkowo nie pojmowała, z kim może mieć o tej porze do czynienia. Przez jakiś czas wymachiwała rękoma, bełkotała coś do siebie, a nawet raz przeklęła Suzina, ale kiedy jej oczy wreszcie przyzwyczaiły się do wszechogarniających ją ciemności, ujrzała przed sobą swoich ulubieńców, najukochańsze dzieci swe, o których akurat śniła i chciała je w najlepsze wyswatać.
— Co, przyszliście mnie teraz na wesele spraszać? — zapytała, parskając śmiechem prosto na Teofilę, która natychmiast poczuła od niej woń mocnego alkoholu.
Jagodzińska doskonale wiedziała, że ta gada bujdy, ale jednak przykro jej się zrobiło w obecności Stacha i wpadła w niemałe zakłopotanie. Konstancja w swych wywodach mogła powiedzieć nie to, co trzeba, a ona później się będzie jeszcze za to wszystko wstydzić.
— Niech Konstancja wchodzi do mieszkania raz-dwa i zaraz opowiemy wam wszystko — polecił Wokulski, ujmując staruszkę za rękę, na co ta zaraz go odtrąciła. Zaśmiała mu się w twarz i pacnęła go w łeb, który i tak był już obity sporo przez niedawne wariactwa z panem Wilskim. Okropna śliwa na czole Stasia była jednak mało zauważalna, bo zewsząd panowały tak okropnie ciemności, że gdyby Rzecka przybyłych nie kojarzyła, nie wiedziałaby nawet, z kim ma do czynienia.
— Ale co ja tu będę do mieszkania włazić, gburze? Po co wam te walizki? Gdzie wy jedziecie?
— Bo my właśnie do Konstancji w tej sprawie...
— Stanisławie, Teofilo, to cudownie! Czyżbyście właśnie posłuchali rad starej baby i nareszcie wyjeżdżali na wakacje? Bardzo dobrze, pogoda teraz sprzyja, a więc jedźcie, rozmnażajcie się i zapleniajcie ziemię stadem małych Wokulskich! Dziewczynka to będzie Marianna, bo tak mi się podoba, a chłopiec to będzie Ignaś... Oczywiście ku chwale wielkiego rodu Rzeckich!
— Konstancjo! — oburzyła się Teofila, zasłaniając swoje lica pasmem mocno skręconych włosów.
W tym momencie nikt nie widział jej palących się od czerwoności piekielnych policzków, ale i tak było jej nie w smak, że Rzecka tak się o nich brzydko wypowiada. Że ona myśli, że ona z nim... Dobry Boże, jej to by nawet takie coś przez myśli nie przeszło i teraz żałowała, że zabrała tu ze sobą Stacha, bo może pomyśli sobie o niej źle albo uzna, że się w nim podkochuje, a przecież ona... Przecież ona nie mogła go kochać ani nawet myśleć o nim w ten sposób, że jest z nim, że dzieli z nim wszystko... Boże! I teraz naprawdę przyłapała się na tym, że myśli o nich razem... I gdzieś jej krzyk dzieci przemknął przez głowę... Aż tak, że musiała się w nią trzepnąć, na co stara Rzecka jedynie odprowadziła ją śmiechem.
— Ty sobie możesz mówić, Teośka, co chcesz, ale my z Suzinem wiemy wszyściusieńko! Wszyściusieńko!
— Kto Konstancję upił tak okropnie? — nie ustępowała Jagodzińska.
— Suzin przecie...
— A Konstancja taka głupia, że dała mu się upić... Pani Konstancjo... — zaczął polubownie Wokulski. Próbował złapać ją za rękę, ale ta ciągle mu się wyrywała, nie wiedzieć nawet jak, skoro była wstawiona jak mało kto.
YOU ARE READING
pozytywka, czyli magnetyzm serca » lalka
FanfictionKobieta, która wyklęła swój własny stan. Mężczyzna, który miał już nigdy nie wrócić. I ona - upadła zakonnica, która za wszelką cenę starała się odzyskać swoją własną tożsamość. Wiosna 1880. Przed świętami Wielkiej Nocy panna Teofila Jagodzińska u...