TOM II, I. Coś się kończy, coś się zaczyna

264 20 57
                                    

Gdzieś o godzinie czwartej nad ranem Konstancja Rzecka musiała przestać śnić na jawie o najlepszej parze w Warszawie i zwlec się z łóżka. Ktoś właśnie zaczął dobijać się jej do mieszkania i jak na złość była to prawda.

— Ja księdzu nic na kolędę nie dam! — krzyknęła zamroczona. Klęła o czymś pod nosem, raz po raz się o coś wywracała, że i nawet sama Józefinka najeżyła sierść, a jej właścicielka pełna wiary w to, że kiedyś ziszczą się jej wszelkie transakcje matrymonialne, z trudem przeszła na korytarz.

Niedbałym ruchem otworzyła drzwi przed niepokojącym ją stadem natrętów, których miała w zamiarze się jak najszybciej pozbyć i wyszła naprzeciw światu zupełnie pijana. Początkowo nie pojmowała, z kim może mieć o tej porze do czynienia. Przez jakiś czas wymachiwała rękoma, bełkotała coś do siebie, a nawet raz przeklęła Suzina, ale kiedy jej oczy wreszcie przyzwyczaiły się do wszechogarniających ją ciemności, ujrzała przed sobą swoich ulubieńców, najukochańsze dzieci swe, o których akurat śniła i chciała je w najlepsze wyswatać.

— Co, przyszliście mnie teraz na wesele spraszać? — zapytała, parskając śmiechem prosto na Teofilę, która natychmiast poczuła od niej woń mocnego alkoholu.

Jagodzińska doskonale wiedziała, że ta gada bujdy, ale jednak przykro jej się zrobiło w obecności Stacha i wpadła w niemałe zakłopotanie. Konstancja w swych wywodach mogła powiedzieć nie to, co trzeba, a ona później się będzie jeszcze za to wszystko wstydzić.

— Niech Konstancja wchodzi do mieszkania raz-dwa i zaraz opowiemy wam wszystko — polecił Wokulski, ujmując staruszkę za rękę, na co ta zaraz go odtrąciła. Zaśmiała mu się w twarz i pacnęła go w łeb, który i tak był już obity sporo przez niedawne wariactwa z panem Wilskim. Okropna śliwa na czole Stasia była jednak mało zauważalna, bo zewsząd panowały tak okropnie ciemności, że gdyby Rzecka przybyłych nie kojarzyła, nie wiedziałaby nawet, z kim ma do czynienia.

— Ale co ja tu będę do mieszkania włazić, gburze? Po co wam te walizki? Gdzie wy jedziecie?

— Bo my właśnie do Konstancji w tej sprawie...

— Stanisławie, Teofilo, to cudownie! Czyżbyście właśnie posłuchali rad starej baby i nareszcie wyjeżdżali na wakacje? Bardzo dobrze, pogoda teraz sprzyja, a więc jedźcie, rozmnażajcie się i zapleniajcie ziemię stadem małych Wokulskich! Dziewczynka to będzie Marianna, bo tak mi się podoba, a chłopiec to będzie Ignaś... Oczywiście ku chwale wielkiego rodu Rzeckich!

— Konstancjo! — oburzyła się Teofila, zasłaniając swoje lica pasmem mocno skręconych włosów.

W tym momencie nikt nie widział jej palących się od czerwoności piekielnych policzków, ale i tak było jej nie w smak, że Rzecka tak się o nich brzydko wypowiada. Że ona myśli, że ona z nim... Dobry Boże, jej to by nawet takie coś przez myśli nie przeszło i teraz żałowała, że zabrała tu ze sobą Stacha, bo może pomyśli sobie o niej źle albo uzna, że się w nim podkochuje, a przecież ona... Przecież ona nie mogła go kochać ani nawet myśleć o nim w ten sposób, że jest z nim, że dzieli z nim wszystko... Boże! I teraz naprawdę przyłapała się na tym, że myśli o nich razem... I gdzieś jej krzyk dzieci przemknął przez głowę... Aż tak, że musiała się w nią trzepnąć, na co stara Rzecka jedynie odprowadziła ją śmiechem.

— Ty sobie możesz mówić, Teośka, co chcesz, ale my z Suzinem wiemy wszyściusieńko! Wszyściusieńko!

— Kto Konstancję upił tak okropnie? — nie ustępowała Jagodzińska.

— Suzin przecie...

— A Konstancja taka głupia, że dała mu się upić... Pani Konstancjo... — zaczął polubownie Wokulski. Próbował złapać ją za rękę, ale ta ciągle mu się wyrywała, nie wiedzieć nawet jak, skoro była wstawiona jak mało kto.

pozytywka, czyli magnetyzm serca » lalkaWhere stories live. Discover now