Rozdział 2

7.4K 248 41
                                    

Siedziałam na taborecie. Taborecie o niewielkich rozmiarach, ale bynajmniej nie skromnym. Każda z jego czterech nóg była ręcznie rzeźbiona i pokryta grubą warstwą złota. Górną, miękką część obito czerwonym kaszmirem.

Przede mną stał fortepian. Złoty, ogromny, dumny. Prezentował się zjawiskowo. Majestatycznie. Utkwiłam wzrok w czarno-białych klawiszach. Uniosłam dłonie i musnęłam je opuszkami palców. Były gładkie i śliskie w dotyku.

W sali balowej panowała cisza. Głęboka, przepełniona ekscytacją. Na mój ruch oczekiwało blisko sto osób. Sto wpływowych, groźnych, obrzydliwie bogatych osobistości - znajomych mojego ojca.

Nie widziałam ich, ale wyraźnie czułam ich obecność. Tkwiłam na środku dobrze oświetlonej, imponujących rozmiarów sceny, niczym cenny obraz na ścianie w muzeum, podczas gdy cała reszta sali pogrążona była w intymnym mroku.

Moje palce poruszyły się nerwowo, a potem rozpoczęły wedrówkę po klawiszach. Prawo, lewo, szybko, wolno. Z instrumentu wydobyła się melodia, która poszybowała wysoko w górę, a potem spłynęła na widownię, otulając ją niczym gęsta jak mleko mgła. Kołysała, pobudzała wyobraźnię, wprowadzała w trans.

Na mnie działała równie mocno. Unosiła mnie, aby potem zepchnąć w dół. Koiła, aby chwilę później pobudzić. Moje brwi marszczyły się i unosiły na zmianę, wraz ze zmieniającą się melodią. Ta podróż po emocjach trwała i trwała, a gdy wydawało się, że dobiega końca, rozbrzmiewały nowe dźwięki.

W końcu jednak musiała się skończyć. Mój palec wskazujący spoczął na ostatnim klawiszu, a potem zapadła cisza. Trwała kilka długich sekund, dopóki zgromadzeni nie zaczęli wracać do rzeczywistości. Rozbłysły światła, a tłum zaczął klaskać. Na początku nieśmiało, jakby z niedowierzaniem, a potem coraz głośniej. Krzesła szurały, gdy ludzie zaczęli podnosić się z miejsc. Kilka osób gwizdnęło nawet przeciągle.

Ja również wstałam. Szeroki uśmiech przyozdobił moją pokrytą idealnym makijażem twarz. Splotłam ze sobą dłonie, a potem skłoniłam się pokornie. Moja złota, obcisła suknia mieniła się w świetle żyrandoli.

Poczekałam jeszcze chwilę, a gdy brawa zaczęły cichnąć, ruszyłam w stronę schodów, którymi powoli - krok po kroku - zeszłam ze sceny. Na dole czekał na mnie mój ojciec. Rozpromieniony, dumny, z rękoma wyciągniętymi w moją stronę. Ujął pewnie moje dłonie, gdy tylko pojawiły się w zasięgu jego ramion, dzięki czemu pokonanie dwóch ostatnich stopni w wysokich szpilkach, które miałam na stopach, stało się zdecydowanie łatwiejsze. Złożył pełen szacunku i ojcowskiej miłości pocałunek na moim prawym, a zaraz potem lewym policzku i wypinając pierś podprowadził mnie do stolika umiejscowionego w samym centrum sali.

-Moi drodzy przyjaciele - rzekł przerywając toczącą się rozmowę. -Część z was już miało zaszczyt ją poznać, część jeszcze nie. A więc oto i ona, moja największa duma - spojrzał na mnie czule - radość mojego życia - podkreślił z mocą - moja córka, Carmen - zakończył posyłając towarzystwu elegancki uśmiech.

Nie było osoby, która by go nie odwzajemniła, błyskając przy tym białymi zębami. Następnie zaczęli wstawać. Kobiety przywitały mnie stonowanymi pocałunkami w oba policzki, a mężczyźni ucałowali moje dłonie. Część z nich kojarzyłam z widzenia, reszta to zupełnie nowe twarze. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Mój ojciec otaczał się wieloma ludźmi, ciężko było za nim nadążyć. Zresztą, po co?

-To... - zaczęła jedna z kobiet wskazując scenę, na której grałam kilka minut temu. -Było niesamowite. Nigdy nie słyszałam czegoś takiego - przyznała z zachwytem.

Zauważyłam ślad po łzie na jej pokrytym pudrem policzku.

Uśmiechnęłam się grzecznie.

-Dziękuję.

Gdy mnie zniewolisz - ZAKOŃCZONEWaar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu