i

622 62 40
                                    

Szkoła u schyłku lat osiemdziesiątych miała też to do siebie, że ciężko było być neutralnym. Na którymś etapie swojego życia trzeba było określić się do jakiej grupy pasuje się najbardziej. Sportowcy, którzy nie widzieli świata poza kolejnym pucharem, rockowcy myślący, że odkryli jedyny prawidłowy styl muzyczny, cheerleaderki uważające, że osobowość można zbudować na krótkich spodniczkach, naukowcy, z którymi raczej nikt nie chciał się zadawać i outsiderzy wyglądający jak aspirujący gang młodych przestępców. Do wyboru, do koloru.

San był tylko bogatym dzieciakiem z okropnie płytką relacją z własnymi rodzicami, co zdarzało się bardzo często, ale wciąż wszyscy udawali, że nie wiedzą w czym jest problem. Łatwiej było to po prostu przemilczeć. Był co prawda kapitanem drużyny rugby, ale z tym nie wiązał swojej świetlanej przyszłości. Ot, obiecał rodzicom, że zawsze będzie najlepszy, a ta posada była wisienką na jego torcie pełnym sukcesów.

Pierwszy dzień szkoły, który nadchodził po ostatniej imprezie był równie burzliwy co ona sama. Rozchodziły się wtedy wszystkie puszczone plotki, ludzie dowiadywali się o nowych bójkach, zerwaniach, zdradach czy nowych nabytych znajomościach.

Jak już wcześniej ustalislimy, Sana to nie dotyczyło. Starał się nie angażować w co głośniejsze konflikty by potem nie żałować przez resztę życia tego co zrobił w kilka minut pod wpływem alkoholu. Tym razem jednak miał małą misję.

Od rana zasypany został tefonami od swojej dziewczyny, bądź już byłej dziewczyny. Zrywali tyle razy, że ciężko było przewidzieć czy to stan przejściowy, czy może jednak jakieś oderwanie od rutyny.
Zignorował każdy z nich.

Od poprzedniej nocy myślał jedynie o ciemnych oczach nieznajomego, który teatralnie wyrzucił jego zmiażdżony kubeczek w tłum, jakby nie przejmował się nawet czy poniesie tego jakieś konsekwencje.
Gdy San trzeźwo pomyślał o sytuacji, doszedł do wniosku, że nowo poznany obcy nie pasował do żadnej z grup, które jakimś cudem uformowały się w tej placówce. W dodatku rozmawiał z nim dobrowolnie, a osoby ich pokroju zazwyczaj nie spoufalały się ze sobą bez potrzeby.

Bez sensu.

Zamknął swoją szafkę z głośnym zgrzytem, który towarzyszył jej od czasu gdy rzucił na nią Anthoniego Marshalla gdy ten śmiał wytknąć mu przegrany mecz. Sprzątaczki obiecały to naprawić, szczególnie widząc jego nazwisko mając w głowie fakt, że ojciec Sana praktycznie posiada połowę ich małego miasteczka. Mimo to szafka nadal skrzypiała, San zdążył do tego przywyknąć.

- Ciężka noc?- Mark pojawił się obok kompletnie z nikąd, włożył ręce do kieszeni i wyraźnie oczekiwał odpowiedzi.

- Nie, nie bardzo. Juno dzwoniła.

- Tak, to dobrze znany mi schemat. Odebrałeś?

- Nie- odpowiedział dumnie.- Nie złapie mnie tym razem na litość.

Mark prawie się roześmiał, to nie pasowało do rutyny jaką widywał, nawet jeśli nie wierzył w permanentne rozstanie tej dwójki.

- Wyglądacie razem jak z katalogu. Powinieneś w końcu się do niej odezwać. Na imprezie wyglądałeś jakbyś chciał rozszarpać Noah na miejscu.

Tak, to właściwie była prawda. Do czasu, aż nie zaintrygowała go pewna nowa osobowość. Zupełnie jakby jeden obcy chłopak otworzył mu oczy w kilka minut nędznej rozmowy.

- Słuchaj, pytałem Lue o tego chłopaka, o którym mówiłeś.

Ożywił się gdy tylko usłyszał to jedno proste zdanie.

- I?

- I nic. Nie zna go, musiał przyjść z kimś innym. Za dużo tam było osób by wszystkich spamiętać.

geosmina . WoosanWhere stories live. Discover now