𝓡𝓸𝔃𝓭𝔃𝓲𝓪𝓵 𝓓𝔃𝓲𝓮𝔀𝓲𝓪𝓽𝔂

255 30 26
                                    

Kiedy możemy mówić o bezsilności?

Kiedy człowiek może mówić, że czuję się bezsilny. Czy w momencie, kiedy nawet wstanie z krzesła po szklankę z napojem wydaje się sporym wyzwaniem. Czy w chwili, kiedy w głowie nie masz nic innego, niż tylko szukanie sposobu, jak pozbyć się wszystkich myśli, wszystkich tych uczyć.

Bo zastanawiam się, czy stan, w którym teraz jestem mogę nazywać bezsilnością, czy po prostu czystą żałosnością, bo mogę być tak bardzo żałosny.

Pijany, na pustym żołądek, zmęczony całym dniem, a właściwie całym tygodniem, z głową na ramieniu Kai'a, któremu wydaje się, że jestem tylko pijany.

Słyszę, jak chłopaki i Harumi mówią coś, ale nie jestem w stanie ich zrozumieć. Chcę zatkać sobie uszy, bo to wyjdzie na to samo, a najbardziej mam ochotę iść spać, żeby obudzić się kilka godzin później.

Spoglądam na godzinę na swoim telefonie, co siedzący obok mnie Kai zauważa i też wbija wzrok w mój ekran, a potem na mnie.

— Zepsułeś go, Kai — mówi Cole z uśmiechem, przy okazji gasząc swojego kolejnego już papierosa. — W tamtym roku walczył, żeby nie napić się ani kropelki.

— Przypominam, że to Kai wpychał w niego wódkę z colą — prycha szatyn.

Spoglądam na swoją dłoń, która spleciona jest z palcami szatyna. Mam wrażenie, że teraz moja skóra przybiera szaro-zielonego koloru, a w przeciwieństwie do jego oliwkowej, ciemniejszej od mojej cery, zdecydowanie bardziej to widać.

— Czy możesz nie obrażać mojego ulubionego drinka — oburza się rudzielec.

Spoglądam kątem oka na siedzącego daleko Sixa, który też nie ma zbytnio ochoty tu siedzieć, dokładnie tak samo, jak ja. Akurat wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia, które potem brunet przenosi na blondynkę, która sprawdza coś na swoim telefonie. Wydaje mi się, że o czymś rozmawiają, ale nie jestem w stanie ich usłyszeć, nawet nie chce mi się na tym skupiać.

— Lloyd — zaczyna spokojnie Kai, delikatnie ruszając moim ramieniem. — chcesz już jechać do domu? — pyta, ale jedyne co jestem w stanie zrobić, to tylko wzruszyć ramionami. Słyszę jego ciche westchnienie, po czym mówi — wstawaj. I tak jest późno, więc powinniśmy się zbierać.

— Jak tam chcesz — rzucam w końcu. Bez najmniejszego problemu wstaję, rzucam reszcie szybkie — cześć — na pożegnanie i kieruję się w stronę czerwonego samochodu szatyna.

W sumie to nie dziwię się, dlaczego Kai pierwsze tygodnie uciekał w alkohol, którego nie pił już w ogóle od tamtego czasu.

W jakiś sposób to pomaga.

Przez naprawdę niemal całą trasę jedziemy w kompletnej ciszy i ciemnościach. Żadne z nas nie odzywa się ani jednym słowem, ale to może być przez to, że opieram się głową o szybę, przez to być może wyglądam, jakbym spał, bo nie odzywam się ani jednym słowem, bo nie wiem po co.

Nie mam nic do powiedzenia, a jest szansa, że jeśli coś powiem, Kai zaraz rzuci mi swoim wielkim kazaniem o tym, że powinienem chodzić do szkoły, odpisywać na wiadomości, czy inne pierdoły, które nie mają większej mocny.

W sumie to dobrze, że zdecydowałem się nie mówić mu o alkoholu, który wypiłem wczoraj w szkolnej łazience, bo chociaż nie było go źle, to i tak to wciąż był alkohol.

— Jedziemy do mnie, tak? — upewnia się. — no, chyba że jedna chcesz jechać do siebie.

— Moja mama by mnie zabiła, gdyby mnie zobaczyła w stanie małej trzeźwości — prycham.

𝓖𝓮𝓷 𝓨 2Where stories live. Discover now