Dwadzieścia

740 106 26
                                    

Nienawidzę błota. I wody, jeśli mówimy o brudnych i zapuszczonych wodnych zbiornikach. 

– Czego tu szukamy? – pytam niezadowolona. 

– Kogoś znajomego – odpowiada Ren.

– Tego czarownika, o którym opowiadałeś?

Ren nie odpowiada, więc biorę to za jego zgryźliwe potwierdzenie. 

Obok brzydkiego czegoś, co przypomina zarośnięte bagno, znajduje się murowany dom. Wygląda jakby ktoś po prostu w nim mieszkał, lecz Ren nie puka, tylko wchodzi od razu bez żadnej zapowiedzi, przez co zdaję sobie sprawę, że to jakieś miejsce publiczne. 

Okazuje się, że tego dnia dojechaliśmy w końcu na miejsce. Minęło prawie trzydzieści godzin od wyjazdu z Silver Bay. Droga była trudna, mieliśmy przystanek gdzieś pod Tacomą i tym razem musiałam się porządnie przespać. Nie wiem, co robił Ren, ale jak zwykle wyszedł z nocy wypoczęty i piękny. Ja spałam prawie osiem godzin, on przebywał w innym pokoju, więc nie jestem w stanie stwierdzić, co robił. Być może nie chcę. Zanim poszliśmy spać, jedliśmy też zupę w restauracji pod hotelem, i chcąc, nie chcąc, dziewczyny z obsługi przystawiały się do niego z każdej strony. Były tak bardzo pod wpływem demonicznego uroku, że zostawiły mu swoje numery i godziny spotkań na serwetkach, gdy ja siedziałam tuż obok i patrzyłam. A na koniec jedna z nich powiedziała Renowi: młodszą siostrę możesz na ten czas zostawić przy cymbergaju na tyłach restauracji. 

Wkurzyłam się. Nawet nie lubię cymbergaja. 

A potem wydarzyło się coś bardzo, bardzo dziwnego. Poszliśmy to sprawdzić, bo ciągle jęczałam Renowi nad uchem, że te dziewczyny nie mają wstydu. Znaleźliśmy tego cymbergaja i zamiast rozejść się od razu do swoich pokoi, graliśmy całe sześć rund, z których cztery przegrałam. Przekonałam się – nie lubię tej gry. 

A potem Ren odprowadził mnie do pokoju i później go już nie widziałam. Nie wiem, dlaczego ze mną grał. I nie wiem, dlaczego dał mi wygrać chociaż te dwie rundy. Chełpił się zwycięstwem, a jednak pozwolił mi się cieszyć moim małym sukcesem. 

Noc spędziliśmy osobno. Rankiem Ren wyglądał jak nowonarodzony, a ja jak stara dobra męcząca Tatiana Branham. 

Później wyruszyliśmy w dalszą drogę, gdzieś w połowie zatrzymaliśmy się jeszcze u znajomego demona, z którym Ren zamienił kilka słów. Gość żyje samotnie, ma niewielki dom i obok prowadzi stację benzynową. Tam zatankowaliśmy, Ren dowiedział się, gdzie dokładnie ma się udać, i pojechaliśmy dalej. 

Jesteśmy już w Ramrock Springs. 

I nie jest tu przyjemnie. 

Brzmiało turystycznie niczym stragany z kapciami i domowymi nalewkami, ale prawda jest taka, że to opuszczone miasteczko z brzydkimi, zarośniętymi lasami, drogami z mnóstwem dziur, dzikimi zwierzętami na każdym kroku i ogromem stworzeń nadludzkich. Polują w tych lasach. 

Gdy wchodzimy do budynku, który chyba kiedyś był domem, a teraz służy jako miejsce do picia piwa, czas jakby przyspiesza. Moje serce też, bo pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to facet, siedzący przy barze i trzymający w dłoniach mięso. 

Ten zapach mnie uderza. 

I to nie jest zwykłe mięso.

Jego ręce umazane są w krwi, a palce podtrzymują śliskie i mięsiste ludzkie serce, w które wbija swoje zęby bez grama zawahania. 

Facet zjada ludzkie serce. 

Kręci mi się w głowie i muszę się odwrócić. 

– Chodź, dzieciaku – ponagla Ren. – Musimy się z nim spotkać. 

Gdy mrok znika (Srebrna noc #3)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz