Rozdział 29

150 27 6
                                    

*W tekście pojawią się wulgaryzmy*


  Podświadomie czując narastające zagrożenie, postanowiłam błyskawicznie się wycofać. Już miałam pociągnąć za klamkę, gdy jeden z nich odepchnął mnie od drzwi, na tyle mocno, że upadłam na podłogę.
- Teraz tak szybko nam nie uciekniesz... - chłopcy zaczęli podchodzić bliżej.
Wystraszyłam się nie na żarty. Czy oni byliby w stanie mnie pobić?
- Nie boję się Was – warknęłam, starając się zachować pozory. Błyskawicznie wstałam, wyjmując różdżkę. Ślizgoni szybko podeszli do mnie, starając mi się odebrać broń. Zdążyłam rzucić Drętwotę na Louisa, jednak tuż po tym Marco wyrwał mi różdżkę, wyrzucił ją za siebie, po czym uderzył mnie w twarz. Poczułam ogromny ból, promieniujący od okolicy nosa i spływającą po mojej twarzy krew. Przyłożyłam do niej dłoń, starając się zatamować krwawienie i spojrzałam na chłopaków z przerażeniem w oczach. Dwójka Ślizgonów zaśmiała się złowieszczo. Jake podszedł do nieprzytomnego przyjaciela i rzucił przeciwzaklęcie.
- No, to który pierwszy? – zapytał Louis. Od sposobu, w jaki to wymówił dostałam gęsiej skórki, a serce, które i tak biło już z niezwrotną prędkością, przyśpieszyło.
- Oczywiście, że ja – prychnął Marco.
- T...to wy nie chcecie mnie pobić? – zapytałam, jąkając się.
W odpowiedzi usłyszałam śmiech.
- Oczywiście, że nie – powiedział Marco, podchodząc bardzo blisko mnie – My chcemy cię wykorzystać – szepnął mi wprost do ucha. Zamarłam. Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Wiedziałam, że ta trójka jest groźna, jednak nigdy nie pomyślałabym, że są zdolni do czegoś takiego... Chłopak chyba wyczuł, że drżę, bo ponownie zabrał głos.
- Nie bój się kochanie. Jeśli będziesz posłuszna, może to być obustronna zabawa. - zamknęłam oczy. Nie mogłam tego słuchać. Nie chciałam. „To tylko zły sen... Tylko zły sen. Zaraz się obudzę i zobaczę nad sobą uśmiechniętą twarz przyjaciółki." Nagle poczułam dłonie na moich plecach, które niebezpiecznie zjeżdżały coraz niżej. Niewiele myśląc, uderzyłam chłopaka z całej siły twarz i rzuciłam się do drzwi. Jednak niedane było mi do nich dotrzeć, gdyż Jake złapał mnie za nadgarstek, wykręcając mi go z całej siły. Krzyknęłam z bólu, upadając na kolana.
- Cholerna dziwka! – warknął Marco, spluwając mi pod nogi.
- Ma charakterek. – mruknął Louis.
- Takie lubię. – Jake w sprośny sposób oblizał swoje wargi.
Patrzyłam na nich oczami wielkimi jak galeony. Bałam się. Cholernie się bałam. Dopiero teraz zrozumiałam, dlaczego z nimi nie wolno zadzierać... Byli nieobliczalni, niestety, zrozumiałam to o wiele za późno. Nikt mnie tu nie usłyszy, bo kto normalny przechadzałby się po dwudziestej drugiej po Zamku? Czekało mnie coś o wiele gorszego od śmierci...
Marco – lider – złapał mnie mocno za oba nadgarstki i pchnął na pobliską ścianę. Syknęłam z bólu, lecz to nakręciło go jeszcze bardziej.
- Zaraz będziesz wyć! – krzyknął, po czym zaczął zachłannie całować moją szyję. Łkałam, prosząc, by przestał. Jego dłonie jeszcze bardziej zacieśniły się na moich nadgarstkach, sprawiając mi ogromny ból. Pozostała dwójka głośno dopingowała przyjaciela.
- Łkaj... Błagaj o litość. – szepnął mi wprost do ucha, po czym spojrzał prosto w oczy. Zobaczyłam w nich prawdziwy obłęd. Cała drżałam, a łzy nieustannie spływały po mojej twarzy.
- Błagam... - szepnęłam żałośnie. Byłam w stanie posunąć się do wszystkiego, byle by tylko zostawili mnie w spokoju. Chłopak jednak został głuchy na moje prośby i wpił się w moje usta. Usilnie zaciskałam zęby, nie pozwalając mu zrobić tego, na czym mu w tej chwili najbardziej zależało. Ślizgon z całej siły wykręcił mi prawą rękę, a ja nie mogąc powstrzymać jęku bólu, otworzyłam usta. Była to dla niego idealna okazja. To było okropne. A miało być jeszcze gorzej...
Wierzgałam, starałam się kopać, szarpać, jednak chłopak nie przestawał.
- Ej, teraz ja! – krzyknął Jake, odpychając Marco ode mnie, a ja niepodtrzymywana przez nikogo opadłam bezsilnie na ziemie, niczym szmaciana lalka.
- Chyba cię pojebało! Ona jest moja! – Chłopcy zaczęli się szamotać, a ja korzystając z okazji próbowałam doczołgać się do drzwi. Na moje nieszczęście zauważył mnie Jake.
- A ty gdzie!? – krzyknął, łapiąc mnie za włosy. Wrzasnęłam z bólu.
-Proszę... Błagam... Nie róbcie mi krzywdy... - łkałam. Usłyszałam śmiech.
- Możesz sobie błagać, ale kara ci się należy – warknął, popychając mnie na ścianę o wiele mocniej, od swojego poprzednika. Siła uderzenia spowodowała, że z mojego gardła wydobyła się rozpaczliwa oznaka bólu.
- Zamknij się! – warknął, rozrywając mi szatę. Nie miałam już siły krzyczeć, byłam zbyt sparaliżowana strachem. Usłyszałam, jak któryś z pozostałej dwójki podchodzi do nas i odpycha ode mnie chłopaka, po czym zaczyna rozrywać mi koszulę. Przez zapuchnięte od płaczu oczy nic nie widziałam. W tej chwili chciałam po prostu umrzeć. Czułam jego łapy na całym ciele. Wiedziałam,co zaraz nastąpi... Nagle usłyszałam trzask otwieranych drzwi.
- Zostaw ją! – krzyknął znajomy mi głos. Chłopak puścił mnie, a ja opadłam na kolana. Słyszałam rzucane zaklęcia, jednak nie potrafiłam się ruszyć. Było mi już wszystko jedno. Płakałam, modląc się, by to wszystko okazało się tylko złym snem. Serce biło mi z taką prędkością, jakby chciało gdzieś uciec. Zapewne jak najdalej stąd, a ja z wielką chęcią podążyłaby za nim. Po jakimś czasie walka dobiegła końca. Nie miałam jednak pojęcia, kto wygrał, byłam zbyt przerażona, by to sprawdzić. Prawda mogła okazać się zbyt okrutna. Czując dłoń na moim ramieniu, drgnęłam przerażona.
- Nie zrobię ci krzywdy – szepnął znajomy, męski głos. Chłopak delikatnie przytulił mnie do siebie. – Cii, jest już dobrze. Oni cię nie skrzywdzą. Jestem tu. – powtarzał niczym mantrę, cały czas przytulając mnie do siebie i delikatnie kołysząc. Wiedziałam, że starał się mnie uspokoić. Łkałam cicho w jego koszulę, a po jakimś czasie złe emocje zaczęły powoli opuszczać moje ciało, zastępując je uczuciem bezpieczeństwa.
- Nie bój się, jestem przy tobie. – szepnął, gładząc delikatnie moje plecy. W odpowiedzi wtuliłam się w chłopaka jeszcze bardziej. – Oni już nigdy cię nie skrzywdzą, obiecuję. – głos brzmiał tak znajomo... Powoli podniosłam głowę, by spojrzeć na twarz mojego wybawcy i oniemiałam.
- Fred? – spojrzałam mu w oczy, nie kryjąc zdziwienia.
- O mój boże, jak ty wyglądasz? – zapytał przerażony, delikatnie dotykając mojego nosa. Skrzywiłam się z bólu.
- Mogło być gorzej. – westchnęłam.
Chłopak nadal przyglądał się mojej twarzy.
- Idziemy do Skrzydła Szpitalnego. Natychmiast. – powiedział stanowczo.
- A... A co z nimi? – zapytałam, wskazując na nieprzytomnych Ślizgonów.
- Nie zaprzątaj sobie nimi głowy. Już Dumbledore się nimi zajmie. – rzekł, po czym bardzo delikatnie wziął mnie na ręce. Byłam zbyt słaba, by zaprotestować. Oparłam głowę na ramieniu Gryfona i przymknęłam oczy. W jego objęciach czułam się taka... Bezpieczna? Biło od niego ogromne ciepło, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłam.
- Zaraz będziemy na miejscu, ale błagam cię, nie zasypiaj – szepnął przerażony.
Mimowolnie kąciki moich ust uniosły się do góry. On się o mnie martwił.
- Nie umieram kretynie – mruknęłam.
- Tylko byś spróbowała – byłam zbyt zmęczona, by zrozumieć sens tych słów.
Po paru minutach dotarliśmy do celu. Od razu pani Pomfrey podbiegła do nas przerażona.
- Co tu robicie o tej porze? Na Merlina, jak ona wygląda! Połóż ją na tamtych łóżku! Ja lecę po eliksiry! Wezwę jeszcze profesora Dumbledore'a i profesora Snape'a! Kto to zrobił? Biedna dziewczyna! – słyszałam, jak pielęgniarka latała w tę i z powrotem, głośno wyrażając swoje myśli.
Fred delikatnie położył mnie na łóżku i chwycił za rękę.
- Wszystko będzie dobrze – szepnął, a jego głos załamał się. Zerknęłam na niego, lecz obraz był bardzo zamazany. Wydawało mi się, że... płakał? Nie, to niemożliwe.
Po chwili podbiegła do mnie kobieta, każąc odsunąć się Gryfonowi i przystąpiła do leczenia. Oddychałam ciężko, czekając, aż skończy. Użyte zaklęcia pomogły mi, ale tylko odrobinę. Wtem drzwi frontowe głośno uderzyły o ściany.
- Już jesteśmy Poppy – zaczął Dumbledore.
- Co się stało? – zapytał Snape. Pierwszy raz słyszałam w jego głosie tak ogromne przejęcie.
- Ja sama nie wiem. Pan Weasley przyniósł tu panienkę Midnight na rękach, dosłownie przed sekundą!
- J... ja – zaczął Fred, jąkając się.
- No, gadaj wreszcie! – krzyknął Mistrz Eliksirów, tracąc cierpliwość.
- Uspokój się, Severusie.
- Jak mam być spokojny, gdy moja chrześnica leży na łóżku szpitalnym? – warknął.
- Fred... - szepnęłam bardzo słabym głosem.
- Jestem tu. – poczułam, jak chłopak chwyta moją dłoń, po czym składa na niej delikatny pocałunek.
- Widzimy, że bardzo przejąłeś się stanem koleżanki, aczkolwiek jesteśmy niesamowicie ciekawi, dlaczegóż ta młoda dama jest w takim stanie. – Dumbledore mówił spokojnie, lecz stanowczo.
- Ślizgoni próbowali ją z...zgwałcić – to słowo ledwo przeszło mu przez gardło.
Usłyszałam, jak ktoś głośno wciąga powietrze, a potem siarczyście przeklina. Następnie ktoś, gdzieś poszedł. Fred zaczął opowiadać, co się stało, jednak nie dosłuchałam opowieści do końca. Straciłam przytomność...  

____
Dam dam dam.. No i jest! 
Rozdział pełen akcji... a kontynuacja już za chwilę!
Ps. Jest to dość specyficzna sytuacja, jak poszło mi jej opisanie? Z chęcią poczytam uwagi, by wiedzieć co następnym razem poprawić ( Piszę ogólnie, żadnego spojleru, co do historii!)

Ps.2 Gwiazdkujcie i komentujcie - ta bardzo motywuje ♥

Not My Choice/hp [ZAWIESZONE]Where stories live. Discover now