Rozdział 39

131 17 11
                                    

- Długo zakazałaś mi na siebie czekać - usłyszałam znajomy głos, a strach natychmiast opuścił moje ciało, zastępując je uczuciem ulgi i radości.
- No tak. Kto inny mógł wpaść na taki pomysł? - zapytałam. - „Zapewne Draco" - pomyślałam mimowolnie, na wspomnienie, gdy kilka tygodni temu to z nim siedziałam w podobnym miejscu.
- Nikt, tylko ja jestem taki romantyczny - stwierdził, zapalając różdżkę. W pomieszczeniu było bardzo mało miejsca. Opierałam się o drzwi, Fred natomiast plecami dotykał półek. Nasze twarze dzieliło nie więcej niż piętnaście centymetrów.
- Chyba szalony. - stwierdziłam, uśmiechając się.
- Też prawda - zaśmiał się.
- Powiesz mi więc, po co mnie tu zaciągnąłeś?
- Myślałem, że chcesz życzyć mi powodzenia, czy coś... - mruknął, niby zmieszany, ale jego wzrok wyrażał coś zupełnie innego.
- Zwariowałeś? Ja kibicuję Puchonom, tak jak na prawdziwego Ślizgona przystało - starałam się, aby mój głos brzmiał poważniej, ale chyba mi to nie wyszło mi to najlepiej, gdyż Fred tylko zaśmiał się dźwięcznie, po czym mnie pocałował, a czas jakby stanął w miejscu.
- To jak? - mruknął między pocałunkami.
- Niech będzie... powodzenia - powiedziałam, odrywając się od niego. Chłopak w odpowiedzi pocałował mnie jeszcze raz, po czym wyszedł z pomieszczenia, a ja chwilę po nim.
Całe to ukrywanie bywało męczące...

***

Mecz trwał od dobrych trzydziestu minut, kiedy zauważyłam, że z tłuczkiem dzieje się coś niedobrego. Odbity od któregoś z braci w stronę Puchonów, cały czas zmieniał kierunek na uczniów Gryffindoru. Widziałam zdumione miny bliźniaków, jak i te poirytowanie pozostałych zawodników Domu Lwa.
Gdyby grali teraz Ślizgoni, na pewno wykorzystaliby tę okazję, jednak Puchoni znani są ze swej życzliwości.
- KOLEJNE PUNKTY LECĄ NA KONTO PUCHONÓW - oznajmił Lee Jordan.
Summerby, kapitan drużyny Puchonów podleciał do George'a (lub Freda, z tej odległości ciężko było ocenić) Pogadali dosłownie kilka sekund, po czym Puchon odleciał na poszukiwanie złotego znicza. Fred (lub George) odbił lecący w stronę Harry'ego tłuczek.
- KOLEJNE MISTRZOWSKIE ZAGRANIE GEORGE'A WEASLEYA, NASZEGO ŚWIETNEGO, NIESAMOWITEGO...
- JORDAN - przerwała mu McGonagall.
- I WYSTRZAŁOWEGO PAŁKARZA!
- JORDAN, JESZCZE SŁOWO A ODBIORĘ CI TEN MIKROFON!
- PRZEPRASZAM, PANI PROFESOR - rzekł, ale w jego głosie zabrakło skruchy. Jak zauważyłam, Lee faworyzował swój dom, co zresztą ani trochę mnie nie zdziwiło. - OH, ALE CO TO SIĘ DZISIAJ DZIEJE Z TYM TŁUCZKIEM?! - zawołał. Zaczęłam się rozglądać po boisku i zauważyłam jak George (lub Fred) odbija tłuczek, chroniąc Katie, lecz on po chwili zawraca...
- TŁUCZEK ZACHOWUJE SIĘ, JAKBY BYŁ ZACZAROWANY! A MOŻE TO JAKIŚ PRZEKRĘT PUCHONÓW?
I ze zdwojoną siłą uderza w nadlatującą Alicję. Ta zachwiała się i spadła z miotły.
„Jak zaczarowany...?" - krążyły mi w głowie słowa Jordana. Zaczęłam rozglądać się po loży Ślizgonów.
- GRYFONI STRACILI ŚCIGAJĄCĄ! OBY ALICJI NIC POWAŻNEGO SIĘ NIE STAŁO. ALE CÓŻ TO? PUCHONI ZDOBYWAJĄ KOLEJNE PUNKTY.
I zauważyamł Malfoya, wraz z jego świtą kilka rzędów wyżej. Przeprosiłam dziewczyny i podeszłam do nich.
Draco miał bardzo skoncentrowaną minę.
- Co wy tu knujecie? - zapytałam, wciskając się miedzy Smoka a Grabe'a.
- Ej uważaj, nie szturchnij go. Musi zachować kontakt wzrokowy - oznajmił Goyle.
Czyli jednak.
- Czy ty serio czarujesz tłuczek? - zapytałam oskarżycielsko.
- TŁUCZEK LECI NIEBEZPIECZNIE SZYBKO W STRONĘ ANGELINY. UF, CAŁE SZCZĘŚCIE, ŻE FRED BYŁ W POBLIŻU - rozbrzmiał głos Jordana. Malfoy zaklął.
- Zwariowałeś? - warknęłam, szturchając go mocno. Ten oderwał wzrok od boiska, tym samym tracąc kontrolę nad tłuczkiem.
- GRYFONI CHYBA ODZYSKALI KONTROLĘ! ANGELINA TRZYMA KAFEL... LECI... ZRĘCZNIE OMIJA DWÓCH ŚCIGAJĄCYCH... PODAJE DO KATIE... ONA Z POWROTEM DO ANGELINY... ALEŻ TA DZIEWCZYNA MA REFLEKS... DALEJ ANGELINO... I JEEEEEST! JEST PROSZĘ PAŃSTWA! 10 PUNKTÓW DLA GRYFFINDORU!
- Jesteś z siebie zadowolona? - warknął Malfoy.
- Gdyby ktoś z nauczycieli dowiedział się, że sabotujesz mecz, miałbyś ogromne problemy. Zresztą... „mogłeś kogoś zranić. Na przykład Freda" - zawiesiłam na chwilę - A nie ważne - machnęłam ręką.
- Ostatnio coś się w tobie zmieniło - stwierdził.
- EJ Malfoy, no coś ty - wtrącił się Grabbe - Twoja kuzynka jest tak samo seksowna, jak na początku roku - stwierdził, po czym posłał mi buziaka w powietrzu. Udałam, że tego nie zauważyłam.
- Ja tu nie gadam o wyglądzie, ty kapuściana głowo. Wygląda jak prawdziwa arystokratka, wiadome. O zachowanie mi chodzi - mruknął, przyglądając mi się uważnie.
- GRYFONI ZDOBYWJĄ KOLEJNE PUNKTY!
- Nie gadaj głupot - odpowiedziałam pewnie, odwracając wzrok w kierunku boiska. Malfoy więcej się nie odezwał, jednak nie próbował też ponownie sabotować gry. Mecz zakończył się wynikiem 190:80 dla Gryfonów. Po skończonej grze ruszyłam samotnie w kierunku Zamku. Wiedziałam, że nie mam co liczyć na dzisiejsze spotkanie z Fredem; Gryfoni na pewno będą długo świętować wygraną. Draco wraz z jakimś Teodorem mieli udać się do biblioteki, gdzie planowali uczyć się do sprawdzianu z Magicznych Run.
„Całe szczęście, że ja takie bezsensowne przedmioty mam za sobą"- pomyślałam, mijając ścieżkę, prowadzącą bezpośrednio na błonia. Jednak coś zwróciło moją uwagę i cofnęłam się powoli. W odległości nie większej niż pięć stóp ujrzałam Blaise'a oraz Olivię. Po chwili zawahania ruszyłam za nimi.
- Cześć wam - powiedziałam niepewnie.
Ślizgoni zatrzymali się niemal natychmiast, powoli odwracając w moją stronę. Blaise wyglądał na zaskoczonego, a Liv na lekko przygnębioną.
- Hej - odpowiedziała dziewczyna, siląc się na wesoły ton. Zabini nie odpowiedział, tylko wpatrywał się we mnie uważnie.
- Em... Ja ten tego... no... - starałam się wydusić z siebie choć jedno sensowne zdanie, jednak szło mi to bardzo opornie. Zrezygnowana spuściłam wzrok i zaczęłam szurać butami w ziemi.
Usłyszałam głośne westchnięcie, a następnie zbliżające się kroki.
- Czy jesteśmy aż tak straszni, że boisz się z nami rozmawiać? - zaskoczona podniosłam wzrok. Blaise patrzył na mnie, a kąciki jego ust delikatnie uniosły się w momencie, w którym złapaliśmy kontakt wzrokowy. Liv stała obok.
- Myślałam, że to wy nie chcecie ze mną rozmawiać - oznajmiłam.
- Tak było... - zaczęła Ślizgonka.
- Ale trochę to przemyśleliśmy i w sumie, nudno nam bez ciebie. Nie ma kto nam marudzić i w ogóle - w oczach przyjaciela dostrzegłam odrobinę skruchy.
- No... Ja nie mam z kim poplotkować wieczorami... - stwierdziła Liv, uśmiechając się półgębkiem.
Na moje usta wpełznął uśmiech. Wiedziałam, że to była prewna forma przeprosin w ich oryginalnym wykonaniu. Zapewne w domu nikt ich tego nie nauczył, chociaż bardziej spodziewałabym się tego po Zabinim, niż Olivii. Czasami myślę sobie, że ciekawie by było, gdyby ktoś napisał książkę pod tytułem „Jak wychować arystokratę". Zaiste powstałaby interesująca lektura na bezsenne wieczory, nie?
- Dobra, przyjmuję przeprosiny - rzekłam, uśmiechając się.
- Słucham? Jakie przeprosiny? To TY wprowadziłaś w swoje życie jakiś piekielny plan - zawołał chłopak, celując we mnie oskarżycielsko palcem.
- Ej, plan był genialny! Zresztą... a nie ważne - machnęłam ręką. - Chodźcie, przedstawię wam Lucy.

***
Kolejne dni minęły spokojnie. Lucy była szczęśliwa z nowego towarzystwa, z którym błyskawicznie złapała wspólny język. Często przesiadywaliśmy do później nocy w Pokoju Życzeń, rozmawiając, śmiejąc się i wygłupiając. Nie obeszło się bez sporej ilości Ognistej, którą praktycznie w całości pochłaniała dziewczyna. Miała niezły spust i mocną głowę. Aby rozbawić towarzystwo, często rzucała sprośnymi żartami czy anegdotkami o Durmstrangu. Czasami śmiesznymi, a czasami...
- I wtedy wkurwiona i rozgoryczona do granic możliwości rzuciłam na niego Cruciatusa - w ten dramatyczny sposób Lucy pewnego wieczoru zakończyła swój monolog. Ślizgoni w momencie ucichli, patrząc na dziewczynę oczami wielkimi niczym galeony, pobrzmiewające w ich kieszeniach. Olivia delikatnie otworzyła usta ze zdziwienia.
Mimo że nie powinnam, to ledwo powstrzymywałam się od wybychnięcia śmiechem. Wiem, wiem, taka reakcja nie jest niczym niezwykłym, jednak ich miny... W tamtej chwili pożałowałam, że nie noszę ze sobą aparatu.
- Oh - wymsknęło się zielonookiej - Ale to tylko ten jeden raz, kiedy użyłam zaklęcia niewybaczalnego, serio. Nie lubię ich za bardzo... Znaczy, czarną magię lubię, ale - przerwała, gdyż Blaise zwrócił wzrok z niej na mnie, nie uszło jej uwadze.
- A ty? - zapytał.
- Nigdy - pokręciłam przecząco głową - Te zaklęcia są... Po prostu nigdy takiego nie uzyłam i nie użyję. Wiem jaki to ból - powiedziałam, słysząc we własnych słowach nutkę goryczy. Chłopak skinął głową ze zrozumieniem.
- Dobra... - zaczęła brunetka- Jak już wyjaśniliśmy wszystko, to nadszedł czas na coś, co na pewno was zainteresuje... Jesteście ciekawi, jak zakończyła się najdziksza impreza na jakiej kiedykolwiek byłyśmy z Rose?
„To będzie długa noc" - pomyślałam, biorąc do ręki szklankę Ognistej.

***


- Magiczna Historia Anglii... Londyn, Londyn... dwanaście to może jakaś dzielnica? Dwunasta dzielnica Londynu... - mamrotałam pod nosem, wertując księgę na temat Anglii. Znajdowałam się w najdalszym zakątku biblioteki, z dala od innych uczniów. Postanowiłam, że czwartkowy dzień zacznę od wizyty w bibliotece. Transmutacja i tak zaczynała się dopiero o dziewiątej, dzięki czemu miałam pewność, że nikogo tu nie zastanę. Przynajmniej miałam taką nadzieję.
- W Londynie nie ma czegoś takiego jak dwunasta dzielnica... - westchnęłam - Ale to przecież wcale nie musi być nic związanego z tym miastem, to może numer jego kryjówki... dwunasta z rzędu kryjówka, dwunasty numer zaklęcia z księgi ukrytej na Gri...
- Zdaje mi się, czy właśnie gadasz sama ze sobą? - podskoczyłam na krześle na dźwięk znajomego głosu.
- Czasem muszę pogadać z kimś inteligentnym - stwierdziłam, uśmiechając się.
Fred posłał mi rozbawione spojrzenie, a ja wstałam z miejsca, zabierając ze sobą książki, z zamiarem odniesienia ich na miejsce. - Co robisz tu tak wcześnie? - zapytałam szybko, by chłopak nie zdążył zadać pytania o temat lektur.
- Obudziłem się wcześniej, pomyślałem, że chciałbym cię zobaczyć i na myśl nasunęła mi się biblioteka, więc oto jestem - odpowiedział, wyszczerzając się do mnie.
- Ej, ja nie jestem Grenger i mam gdzie spędzać wolne chwile! - zawołałam.
- A jednak jesteś tu - jedna brew rudzielca powędrowała do góry.
- Wyjątek - zapewniłam, przewracając oczami. W odpowiedzi usłyszałam śmiech. - No co, OWUTEMY tuż tuż, trzeba je zdać przyzwoicie - stwierdziłam, szukając odpowiedniego regału.
- Gdzie tam do egzaminów - zaśmiał się - Zresztą, SUMY dawno za nami, a teraz przyszedł czas na święta i zasłużony odpoczynek - stwierdził radośnie, biorąc ode mnie książkę i odkładając ją na najwyższą półkę.
- Gdzie je spędzasz? - zapytałam mimowolnie.
Przez twarz chłopaka przemknął cień zawahania, co nie uszło mojej uwadze.
- W domu, z rodziną. Wpadną też Harry z Hermioną, a ty?
„I po co ja zaczynałam ten temat..." - skarciłam samą siebie w myślach.
- W Malfoy Manor - mruknęłam, kierując się w stronę kolejnej alejki.
- Chyba nie jesteś z tego powodu zadowolona, co? - to było bardziej stwierdzenie niż pytanie.
- Skądże, skąd ten pomysł - odburknęłam, odkładając książkę na miejsce. Ta była ostatnia.
- Jak jesteś z nimi spokrewniona? - zwróciłam wzrok w jego kierunku. Stał, oparty o regał naprzeciwko mnie, z uśmiechem na ustach. W tych brązowych oczach dostrzegłam dobrze znane mi już iskierki. Przewróciłam oczami, jednak na usta cisnął mi się uśmiech.
- Moja mama jest, to znaczy była - poprawiłam się odruchowo - siostrą matki Dracona. Jesteśmy więc kuzynami pierwszego stopnia. Nie uczycie się tego?
- Czego? Gdzie? W szkole? - zapytał zdezorientowany.
- W domu, głupku. Ja musiałam uczyć się wszystkich rodów czystrokriwstych pobieżnie, tych zaś z którymi jestem spokrewniona, bardzo dokładnie. Wiem na przykład, że twój dziadek Septimus Weasley ożenił się z Cedrelią Black, przez co w świetle prawa jesteśmy z sobą spokrewnieni. - wzruszyłam ramionami, jakby było to czymś całkowicie naturalnym.
- To jest... straszne! - zawołał oburzony.
- Wiem, wiem. Dużo nazwisk i w ogóle...
- Mi nie o to chodzi. Jak to jesteśmy spokrewnieni? - widząc jego zdezorientowaną minę, parsknęłam śmiechem.
- Spokojnie, Cedrelia to bardzo odległa rodzina - odpowiedziałam, po czym nie mogąc wytrzymać, zaczęłam się śmiać. Po chwili poczułam, jak zamyka moje usta pocałunkiem.
- Nie ładnie jest śmiać się z kogoś - mruknął po chwili.
- Gdybyś widział swoją minę, sam zacząłbyś się śmiać - zapewniłam, uśmiechając się łozubezrsko.
Gdy chłopak otwierał usta, by zapewne rzucić we mnie ciętą ripostą, ja usłyszałam nadchodzące kroki i zaragowałam błyskawicznie.
- Skoro już to wiesz, to może z łaski swojej zniknałbyś mi z oczu, bo patrzenie na ciebie przyprawia mnie o mdłości - warknęłam, odsuwając się od chłopaka.
Ten spojrzał na mnie zdziwiony, po czym zrozumiawszy, o co chodzi, kontynuował tę grę.
- Odezwała się, rozpieszczona arystokratka, co widzi tylko czubek własnego nosa - prychnął, wczuwając się w rolę.
Naszym oczom ukazał się zażenowany i przerażony Krukon, któremu z wrażenia książka wypadła z rąk. Szybko podniósł ją i zniknął między regałami. Był góra z trzeciego roku.
- Czy to jest aż tak konieczne? - głos Freda był łagodny, jednak wyczułam w nim nutkę... smutku? Zerknęłam na niego.
- Twoja babcia została wydziedziczona - oznajmiłam z nadzieją, że zrozumie przekaz.
- Oh...
- Nie myśl o tym teraz - powiedziałam, po czym pocałowałam go w policzek. - Chodź, bo spóźnimy się na transmutację. A McGonagall nie lubi spóźnialskich.

________
Wiem, wiem! Nie bijcie! :<
Coś poprawić? Jakieś sugestie? :D

Kolejny rozdział w niedzielę (nie no, serio)

Gwiazdka? Komentarz? To bardzo motywuje ♥

Not My Choice/hp [ZAWIESZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz