1. Oni zawsze mnie znajdą

38.6K 1.4K 114
                                    

Opowiadanie pisałam parę lat temu, obecnie planuję zabrać się za jego ogarnięcie więc wybaczcie wszystkie błędy :) 

*druga część już dostępna na moim profilu!*

Mallory Stadfort:

Tego dnia wszystko potoczyło się bardzo szybko i nawet nie zorientowałam się, kiedy ponownie byłam zmuszona do ucieczki. Nie odwracając się za siebie, biegłam przez las. Po raz kolejny musiałam zostawić za sobą wszystko co miałam.

Można było nazwać mnie naiwną, ale do samego końca tliła się we mnie cicha nadzieja, że uda mi się dłużej utrzymać tożsamość Brendy Backshot. Niestety to były tylko nierealne marzenia, bo wysłannicy Victora Moultona zawsze mnie odnajdywali, bez względu na to gdzie podążyłam, oni byli tuż za mną. Tak było i dziś, po raz kolejny pokazali mi, że nie ma miejsca, w którym choćby przez chwilę poczułabym się bezpieczna, nigdy nie znajdę schronienia, nie ukryję się.

Oni zawsze mnie znajdą. Znajdą, a kiedyś w końcu złapią.

Nie ucieknę, mogę tylko odwlekać nieuniknione.

Widząc migające w oddali światła samochodów przyśpieszyłam i już po kilku sekundach znalazłam się na środku drogi, a jadący samochód gwałtownie zahamował chcąc uniknąć zderzenia:

— Życie ci niemiłe?! — wykrzyczał w moim kierunku kierowca.

— Przepraszam! Bardzo przepraszam ale czy mógłby mnie pan zabrać ze sobą? — zapytałam, uśmiechając się lekko.

Wiedziałam, że tym urobię jego serce. Tego nauczył mnie rok uciekania – mężczyźni zawsze chętniej podwiozą młodą i atrakcyjnie wyglądającą dziewczynę niż tajemniczą osobę ukrytą pod obszernym kapturem.

Mężczyzna przez chwilę mi się przyglądał, uważnie skanując mnie wzrokiem, a moje serce waliło jak oszalałe. Oni w każdej chwili mogli nadbiec, mogli wyskoczyć z lasu, musiałam jak najszybciej zniknąć.

— Naturalnie, nie ma problemu — odparł w końcu, a mnie zalała fala ulgi i bez wahania zajęłam miejsce pasażera.

Gdy ruszyliśmy moje serce uspokoiło swój rytm. Nie czułam się bezpiecznie, bo przecież jechałam z obcym mężczyzną w nieznanym mi kierunku, lecz widziałam, że przed nim mogłam się obronić, a przed Victorem Moultonem nie było ratunku.

On zrobiłby wszystko by mnie dopaść, a ja nie mogłam na to pozwolić.

Kątem oka zauważyłam, że mężczyzna co chwilę posyła mi krótkie spojrzenia, a jego brew unosi się w wyrazie zdziwienia. 

Faktycznie nie wyglądałam zbyt schludnie. Twarz i ręce miałam pokryte błotem które, mimo że nie wyglądało zbyt dobrze, to skutecznie utrudniało wytropienie mnie. Moje ubranie również pozostawiało wiele do życzenia, niegdyś ulubiona czarna, obszerna bluza była podarta, a stopy bose. Dawniej długie brązowe włosy zastąpiły czarne, a zielone oczy ukryłam pod brązowymi soczewkami.

W niczym nie przypominałam dawnej Mallory-nie mogłam, dziś byłam Brendą, jutro będę Amandą, to klucz do przetrwania. Od roku nie zaznałam ani chwili spokoju, nie mogłam nawet skontaktować się z najbliższymi. Tak bardzo brakowało mi rodziców i brata, tęskniłam za nimi każdego dnia. Życie zbiega męczyło mnie, miałam dość, lecz wiedziałam, że tylko tak mogę chronić siebie i swoją rodzinę. Nie mogłam odwracać się i patrzeć za siebie – już nie.

Bo miało być tak, jakby Mallory Stadfort nigdy nie istniała.

Powoli zmęczenie dawało mi się we znaki. Głowa zaczęła opadać, a mięśnie w nogach lekko drżały po długim, wyczerpującym biegu jednak musiałam zrobić wszystko by odpędzić od siebie sen:

— Daleko Pan jedzie? — zagaiłam kierowcę, mając cichą nadzieję, że okaże się ciekawym rozmówcą.

— Do Sampters, wracam do rodziny, żona już się nie może doczekać. Upiekła mi szarlotkę — odparł z uśmiechem, a ja odetchnęłam z ulgą.

Fakt, że miał żonę, uspokoił mnie nieco, gdyż prawdopodobieństwo, że może mi coś zrobić, lekko się obniżyło, choć wciąż nie znikło. Musiałam pozostawać czujna:

— Gdzie cię wysadzić? — zapytał, spoglądając na mnie.

W mojej głowie zapadła pustka, gdzie teraz? Co dalej? Byłam już w tylu miejscach, tyle mostów za sobą spaliłam, że przez chwilę milczałam, po czym nim zdążyłam to przemyśleć, wypaliłam:

— A może mogłabym razem z panem pojechać do Sampters?

— Ależ oczywiście — pokiwał głową mężczyzna, po czym zaczął opowiadać o swojej rodzinie.

Nie lubiłam takich sytuacji, nie lubiłam gdy poznani ludzie opowiadali mi o sobie, to sprawiało, że mimowolnie zaczynałam interesować się ich życiem. Nieświadomie przywiązywałam się do nich i później będąc w innym miejscu wracałam do nich myślami, a nie mogłam tego robić.

Każdy kogo spotkałam na swojej drodze był zagrożony. Ja byłam zagrożeniem, chodzącym kłopotem.

Nie miałam siły już uciekać, rozmyślać o każdym kolejnym kroku, pragnęłam odpocząć, odetchnąć. Byłam już wykończona, zmęczona westchnęłam przeciągle i oparłam czoło o szybę.

-Tak bardzo chciałabym być normalna - pomyślałam, czym przymknęłam lekko oczy i nawet nie spostrzegłam kiedy zatraciłam się w krainie Morfeusza.

Erick North:

— Jak to ich zgubiliście?! Wilki Moultona czegoś szukają, od roku ich obserwujemy, a gdy nagle udaje nam się zbliżyć do poznania celu ich wypraw, wy po prostu gubicie trop? — wykrzyczałem wściekły — Wy jesteście totalnie bezużyteczni! Jak można zgubić z oczu stado dziesięciu wilków?! Oni nie są jak pchły w waszym futrze! Macie ich znaleźć albo pozabijam was wszystkich! — warknąłem w kierunku swojego bety, na co ten ukłonił się lekko i wyszedł w popłochu z mojego biura.

Wściekły opadłem na swój fotel i przeczesując dłonią włosy, zacząłem myśleć.

Byliśmy tak blisko. Rok temu dowiedziałem się, że mój największy wróg Victor Moulton czegoś szuka, najprawdopodobniej broni. Ciągle depczę mu po piętach, jednak on wciąż jest kilka kroków przede mną.

Muszę zdobyć to, na czym tak mu zależy. On nie może wygrać, nie pozwolę by zyskał jakąkolwiek przewagę.

Gdybym tylko wiedział, czego szukać...  

Data opublikowania:
23 października 2017

Uratuj mnieWhere stories live. Discover now