23

17.6K 1K 76
                                    

Mallory:

Moje ciało płonęło żywym ogniem, który trawił moje wnętrzności, mimo że wiele razy leczyłam cudze rany, dziś czułam się inaczej, może dlatego, że nigdy nie uzdrawiałam postrzału? Przedtem nie miałam okazji zbliżać się do kruchej krawędzi oddzielającej życie od śmierci, z której odciągnęłam Michaela Santeza, zimno przebiegające mi po kręgosłupie wciąż przypominało mi lodowate macki kostuchy, która powoli go otulała, miałam wrażenie, że całe moje ciało drży, mimo że wiedziałam, że ja wciąż pozostaje nieruchoma, zimna, nieobecna.

Zawieszona przy kruchej granicy.

Erick:

Siedziałem przy łóżku, Mallory i korzystając z chwili, że nikogo nie ma w zasięgu, wzroku chwyciłem jej zimną dłoń w swoją, po czym przyjrzałem jej się dokładnie. Fioletowy siniak zdobiący jej policzek powiększał się z każdą chwilą, przybierając kształt odciśniętej dłoni, a żyły na rękach stały się nadzwyczaj widoczne i w niemal magiczny sposób zmieniały swój kolor, przechodząc z szarości w niemalże czerń.

Martwiło mnie to, nie rozumiałem, co się stało na polu bitwy, wiedziałem tylko, że uratowała moje stado i najlepszego przyjaciela, który ściągnięty z łoża śmierci teraz biegał jak wariat i pomagał palić zwłoki popleczników Victora Moultona. Zupełnie tak, jakby nic się nie stało.

A ja? Wielki alfa siedział i patrzył na kruchą dziewczynę, która dokonała niemożliwego, nie mogłem uwierzyć, że ktoś tak delikatny niemalże przypominający dziecko był w stanie w ułamku sekundy położyć na kolana setki wilkołaków. To, co zrobiła, to była czysta magia, nigdy dotychczas nie widziałem takiej mocy.

Nie wiem, dlaczego tu przyszedłem, wiedziałem, że muszę przy niej być, mimo że w dalszym ciągu nie czułem do niej nic, moje wilcze ja niemalże skomlało za jej zapachem i ciepłym uśmiechem, którego teraz tak bardzo mi brakowało.

Moje rozmyślania przerwały otwierające się drzwi, a ja szybko puściłem dłoń Mallory, która bezwładnie opadła na łóżko.

***

-To dziwadło! Nie ma miejsca dla takiej w moim stadzie!- krzyczała Sasha, opierając swoją wypielęgnowaną dłoń na moim ramieniu.

-Po pierwsze to jest moja mate, a po drugie uratowała nas wszystkich, łącznie z twoim tyłkiem!- warknął Santez w kierunku blondynki.

-Ona jest niebezpieczna!- powiedziała, wskazując na nieprzytomną Mallory.- Pomorduje nas wszystkich we śnie! Nie zgadzam się, nie będę z nią mieszkać pod jednym dachem! Kotku, powiedz im coś!- westchnęła teatralnie, patrząc na mnie spod przymrużonych oczu.

-Zgadzam się..- zacząłem i gdy zobaczyłem błysk zadowolenia w oczach Sashy, dodałem- Z Michaelem, nie możemy jej wyrzucić, po pierwsze jest jego partnerką a po drugie, teraz gdy znamy jej możliwości, tym bardziej nie możemy pozwolić, by wpadła w ręce Moultona.

-Ale..- zaczęła blondynka, lecz przerwał jej Izaak.

-Wybacz luno, ale alfa ma rację, to kim ona jest, zmienia wszystko.

-Nawet nie wiemy, kim dokładnie jest!- żachnęła się Sasha, podnosząc wymalowaną brew do góry.

-Wiemy luno, muszę przyznać, że znane mi są opowieści o jej pochodzeniu. Jeśli się nie mylę, to wywodzi się z rzadkiej rasy Eventiris, znani byli przed wiekami, jako lud uzdrowicieli. Pochodzili z małej wioski na szczycie gór i zajmowali się leczniczymi naparami.- wyjaśnił Izaak.- Jeśli wierzyć legendzie ich magia pojawiła się dzięki Joslin, ukochanej Neriosa, która przejeżdżając przez ich wioskę, spotkała małą żebraczkę niepojmującą trudów zielarstwa, przez co została odrzucona ze społeczeństwa i zmuszona do życia na marginesie. Poruszona czarownica przekazała część swojej magii dziewczynce, która zaczęła leczyć siłą woli bez udziału naparów bądź innych medykamentów. Legenda głosi, że jej moc dziedziczą jej potomkowie, co kilka pokoleń, lecz to dość niezwykłe...

-Co takiego?- przerwał mu Michael.

-Bo od stuleci, niedane było nikomu spotkać żadnego eventiris, wszystkie podania głoszą, że to lud wymarły, poza tym... W żadnym z nich nie spotkałem się z tym, by potrafili wytworzyć ból, a co ważniejsze przekazać go tak dużej grupie osób.

-Bólu nie da się wytworzyć.- usłyszeliśmy cichy zachrypnięty głos i jak jeden mąż spojrzeliśmy w kierunku, z którego dochodził. Mallory patrzyła na nas uważnie, jednak jej oczy nie były już tak piękne, zieleń, która zawsze przyciągała uwagę, była teraz matowa i wyblakła, niemal szara.

Mallory:

-A jednak skądś się wziął!- syknęła Sasha, a ja tylko obrzuciłam ją krótkim spojrzeniem. Byłam zbyt zmęczona by w jakikolwiek sposób dogryźć tej małpie.

-W przyrodzie nic nie ginie.- zaczęłam, po czym przełknęłam ślinę, czując jak bardzo wysuszone mam gardło.- Mogę odebrać twój ból, ale on nie znika, jestem jakby...

-akumulatorem?- wtrącił Erick, a ja przekręciłam oczami.

-Można tak to naz...- odowiedziałam, lecz moje wysuszone gardło odmówiło posłuszeństwa i zamilkłam. Michael natychmiast podał mi szklankę wody, którą przyjęłam z wdzięcznością, po czym poczułam ulgę, czując jak chłodna woda, koi moje wnętrze.-.. nazwać, choć to dosyć skomplikowane, nie jestem w stanie sprawić, że wasze rany magicznie zniknął, a ból odejdzie w niepamięć.

-Jak to? Przecież mnie uleczyłaś?- wyszeptał Santez, a ja w odpowiedzi odkryłam kołdrę, którą byłam odkryta i podniosłam koszulkę. Słyszałam, jak zebrani wciągają powietrze zszokowani, a ja doskonale wiedziałam dlaczego. Na mojej skórze pojawiła się krwistoczerwona blizna z czarnymi obwódkami-w tym samym miejscu, w którym tak nie dawno miał ranę Michael.

-W przyrodzie nic nie znika.- powtórzyłam pewnym głosem.

-Jesteś nieśmiertelna?- zapytała przerażonym głosem Sasha, a ja pokręciłam przecząco głową.

-Nie jestem nieśmiertelna, nie mogę wyleczyć swoich ran, takich poważnych, zadrapania, siniaki blizny owszem, ale nic więcej. To, co przejmuje od innych, pojawia się na mojej skórze i sprawia mi ból taki sam jak osobie, której go odebrałam. Cudze rany na moim ciele stopniowo się leczą, ale często to kosztuje mnie bardzo dużo siły.

-Czułaś to samo?– wyszeptał zszokowany Santez, a ja w odpowiedzi tylko skinęłam głową.

***

Minęło dwa dni, wreszcie mogłam wyjść z lecznicy, a nawet chciałam- dziś był pogrzeb poległych wilkołaków z naszej sfory. Wszyscy członkowie watahy zjeżdżali się dziś, by pożegnać zmarłych. Wciąż byłam słaba i obolała jednak uparłam się, by wstać i tak oto w towarzystwie Michaela opuszczałam budynek.

Czułam na sobie krzywe spojrzenia sfory, duża część osób przypatrywała mi się ze strachem, domyśliłam się, że to za sprawą Sashy, która w zawrotnym tempie rozpowiedziała moją tajemnicę i historię ludu eventiris.

-Pomóc ci?- zapytał Santez, wskazując na moją torbę.

-Nie dam rade, hej Michael?

-Tak?

-Kim oni są?– zapytałam, wskazując na grupkę ludzi wychodzących z ciemnego suva.

-Oh, to kuzyn alfy James, i z tego, co widzę, znalazł swoją mate. Współczuje tej dziewczynie. Straszny typ.

-Gorszy niż ty?– zaśmiałam się, na co Santez zrobił urażoną minę, a już miałam coś dopowiedzieć, gdy moją uwagę przykuł znajomy głos, odwróciłam się w kierunku jego właściciela i otworzyłam szeroko buzię niedowierzając:

-Will, to ty?  

Data opublikowania:
15 stycznia 2018

Uratuj mnieWhere stories live. Discover now