37

15K 913 92
                                    

Mallory:

Gdy się budzę mam wrażenie, że cofnęłam się w czasie, cela w której się znajduje jest łudząco podobna do tej, w której poznałam Michaela Santeza, otaczają mnie stare kamienne ściany porośnięte mchem a w powietrzu daje się wyczuć odór zgnilizny.

Tym razem jednak nie siedzę przywiązana do krzesła, lecz ze zdziwieniem zauważam, że stoję przykuta stalowymi kajdanami do ściany, próbuję poruszyć rękami jednak bezskutecznie, metal mocno oplata moje nadgarstki nie pozwalając mi na najdrobniejszy ruch.

Rozglądam się naokoło szukając drogi ucieczki i wzdycham głośno, gdy nigdzie jej nie dostrzegam, moje ciało powoli staje się odrętwiałe, nie mam zielonego pojęcia jak długo tu tkwię, wciąż nie dociera do mnie jak mogłam nie zauważyć drugiego oblicza Willa.

Byłam taka głupia.

Łatwowierna, naiwna, zaślepiona, bezmózga w każdym możliwym znaczeniu, powoli brakowało mi już słów na określenie własnej głupoty.

I jeszcze Michael.

Na samą myśl o wydarzeniach z sali treningowej czerwieniłam się i czułam zawstydzenie, nie spodziewałam się tego, czułam narastające napięcie miedzy nami, ale nie sądziłam, że jego kulminacja nastąpi w taki sposób, to było tak nagłe, takie dzikie. Czułam jakby ogień palił każdą komórkę mojego ciała, każdy jego gest już na zawsze wyrył się na mojej skórze, jego dłonie utworzyły niewidoczny dla innych tatuaż pożądania.

Michael.

Nigdy nie sądziłam, że mój kat, człowiek, z którym tyle razy się kłóciłam stanie się osobą tak ważną dla mnie, i to praktycznie w jednej chwili. Wystarczyła jedna sekunda, nagły wybuch pożądania sprawił, że runął mur nienawiści, jaki sami między sobą utworzyliśmy.

A co jeśli pomyślał, że uciekłam od niego?

O nie.

Nie chciałam tego, nie chciałam być kolejną osobą, która go opuściła, nie chciałam być jak jego matka, mimo wszystko Santez na to nie zasłużył.

Gdzieś tam pod maską kata i oprawcy krył się człowiek, bardzo wrażliwy i pokrzywdzony.

Do moich uszu dotarł dźwięk otwieranych drzwi, wyrwana z zamyślenia rozejrzałam się niepewnie:

-Znów się spotykamy.- Zagaił Victor Moulton.- Wybacz za te niedogodność.-Powiedział wskazując na metalowe kajdany.- Ale sama rozumiesz, nie chciałbym byś próbowała odebrać sobie życie, jesteś niezwykle cenna Mallory Stadfort.

-Daruj sobie.- Wysyczałam przez zamknięte zęby.- Nie zgrywaj miłego Moulton, oboje dobrze wiemy, że jesteś zwykłym nic nie wartym chamem bez zasad i honoru.

-No proszę, troszeczkę nabrałaś charakteru od naszego spotkania, no nie powiem, zaimponowałaś mi.

-Do rzeczy Victorze.

-Ach kochana nie rozumiem gdzie się śpieszysz, w końcu spędzisz tu najbliższe lata, na twoim miejscu byłbym wdzięczny za każdą chwilę rozmowy, jaką ktoś zgodzi ci się podarować.

-Czy ty słyszysz sam siebie? Myślisz, że potulnie będę tu czekać na swój koniec? Chyba zapominasz kim jestem, i skąd się wywodzę.

-Kochaniutka jakżebym mógł zapomnieć, kim jesteś skoro właśnie z tego powodu uganiam się za tobą od roku. Eventiris. Szlachetna, lecz wymarła rasa, a jednak stoisz tu przede mną, ostatnia stąpająca po ziemi potomkini Joslin, ta która została podwójnie obdarzona.- Gdy to mówi po moich plecach przebiega dreszcz obrzydzenia, nienawidzę go z całego serca, czuję jak moja uśpiona moc powoli budzi się chcąc go obdarzyć takim samym bólem, jaki ja, na co dzień noszę w sercu. Pozwalam jej uwolnić się z klatki, którą wytworzyłam w umyśle i gdy zaczyna mnie wypełniać czuje jak nagle gwałtownie się cofa i znika. Spoglądam zdezorientowana na Moultona a on uśmiecha się szyderczo:

-Oh czyżbym zapomniał wspomnieć, że twój bolesny dotyk tu nie zadziała?

-Co mi zrobiliście?- Warczę wściekła.

-Kochana nie ma sensu się denerwować, powiedzmy, że nie jesteś pierwszą eventiris z tym darem, nasi przodkowie już lata temu znaleźli sposób na to by powstrzymać siłę twojego rażenia.

-Ty śmieciu.

-Nie marnuj sił droga Mallory, przejdźmy do konkretów, ulecz mnie.

-Nigdy.

-Nie poproszę ponownie, masz mnie uleczyć.

-Od śmierci nie uciekniesz Victorze, twoja choroba jest nieuleczalna, nawet ja nie mogę powstrzymać żniwiarza przed zabraniem należnej mu duszy.

-Potrzebuję czasu, a ty możesz mi go dać, straciłem rok przez ciebie. Lecz mnie!- Wykrzykuje wściekły, lecz ja w odpowiedzi tylko kręcę przecząco głową.- Skoro tak stawiasz sprawę to czas byś poznała kogoś nowego.- Anthony, pozwól na chwilę.- Woła a w celi po chwili pojawia się wysoki łysy wilkołak.- Panienka odmawia współpracy, wiesz co robić.- Wydaje polecenie a nowoprzybyły tylko kiwa głową, na co Moulton reaguje uśmiechem, po czym z widocznym zadowoleniem wychodzi z celi.

Anthony bez słowa podchodzi i uderza mnie w twarz, czuję krew spływającą z mojego nosa i wargi, lecz on na tym nie poprzestaje, pięściami okłada mój brzuch, po czym wykorzystując moje zamroczenie bólem odwraca mnie tyłem do siebie.

Nie widzę, co się dzieje, nie jestem w stanie się skupić, moje ciało boleśnie pulsuje, rozkojarzona nie wychwytuję momentu, gdy Anthony wyciąga skórzany bicz, po czym zamachuje się i uderza mnie w plecy.

Słyszę dźwięk rozrywanego materiału a potem pada kolejne uderzenie, raz za razem, nie jestem w stanie zliczyć ile razy odebrałam cios, ból jest tak silny, że odpływam, czuję spływającą krew, materiał bata przebija się przez skórę raniąc mięśnie, moje plecy płoną.

Ból.

Nie ma nic więcej.

Nie ma radości, śmiechu, miłości.

Pustka.

Nicość.

Chcąc uciec od cierpienia zatracam się w słodkiej ciemności, odpływam, ostatnie co czuję to dźwięk rozkuwanych kajdan, moje ciało z hukiem opada na zimną posadzkę.

Odpływam w niebyt.

Data opublikowania:
6 marca 2018

Kochani specjalnie dla was przechodzę już sama siebie, trzy dni pod rząd  są nowe rozdziały, niestety wczoraj już nie wyrobiłam się z dodaniem kolejnego mimo, że bardzo chciałam. Ale szanuję was jako moich czytelników i nie chcę podarowywać wam niesprawdzonego rozdziału który mi samej się nie podoba :)

Uratuj mnieWhere stories live. Discover now