17. Tokio Drift

1K 57 3
                                    


– Cholerny bubel!

Zdjęłam rajstopy i rzuciłam na podłogę, gdzie leżą dwie poprzednie. Czy zakładanie rajstop to taka wielka sztuka? Najwyraźniej, bo wszystkie się podarły. Trzy pod rząd. 

Usłyszałam bulgotanie i pobiegłam do kuchni. Pokrywka wali w garnek, a wywar kapie na płytę indukcyjną. W ostatniej chwili powstrzymałam leczo przed wyjściem na wolność. Wyłączyłam płytę, pilnując, aby nie ubrudzić białej koszuli. Starczy, że po drodze będę musiała kupić rajstopy i założyć je w uczelnianej łazience. Nie potrzebuję jeszcze kombinować kolejnej koszuli.

Gdy bulgotanie ucichło, w mieszkaniu dało się usłyszeć inny dźwięk. Cichszy i o wiele bardziej złowrogi. No nie... Znów wpadłam do sypialni i otworzyłam drzwi łazienki. A tam, na okrągłym dywaniku siedzi sobie mumia. No ja pierdole. Papier toaletowy jest wszędzie, tylko nie na wiszącej na ścianie rolce. Za to wokół Pulpeta okręciło się aż sześć warstw. 

Kocur rozdziawił pysk i głośno miauknął.

– O nie, drogi panie. Nie będziesz mi tu pyskował.

Nie posłuchał. No jasne. On nigdy nie słucha. Tak mi się właśnie odwdzięcza za pełną miskę i zabawki we wszystkich możliwych kształtach: pozbawiając mnie tak przyziemnej i niedocenionej rzeczy jak papier toaletowy. Niewdzięcznik.

Ukucnęłam, aby wyplatać go z białych taśm. Niby zamruczał i otarł się o moją nogę, ale wiem, że znowu dopadnie papier, gdy tylko zapomnę zamknąć łazienkę. Z tymi kotami trzeba się wiecznie pilnować. Co potwierdziło się, gdy chwilę później ponownie weszłam do salonu. 

Bogowie, nie mam już siły do tych potworków. No i nie mam też leczo. Bo Kluska siedzi w garnku. Wyjęłam plasterek cukinii z sierści i odstawiałam ją na podłogę. Otrzepała się, patrząc na mnie jak na idiotkę, która zamiast poświęcić życie na jedzenie i spanie, wymyśla sobie dodatkowe obowiązki. No cóż, ma rację. 

W biegu założyłam marynarkę, przerzuciłam na ramię plecaczek i ostatni raz obróciłam się w stronę salonu.

– Proszę was tylko o jedno – wskazałam na koty w postawie karcącej matki – chociaż dzisiaj nie zdemolujcie mieszkania. Żadnego sikania po kątach, ciągnięcia zasłon i podgryzania kwiatków. Tak, do ciebie mówię, Kluska. Opanuj się, bo i tak ledwo mieścisz się w futrynie.

I tak mnie zignorują, ale za każdym razem powtarzam to samo. Kiedyś może posłuchają, a póki co... muszę się obronić.

Dwie kawy, cztery skurcze żołądka i sześć ataków paniki później wkroczyłam na salę wykładową. Komisja egzaminacyjna składa się z ponurego kata, kamiennego posągu i półmartwego profesora. Mogło być gorzej. Maglowali mnie przez godzinę, podczas której z nerwów powykręcałam sobie wszystkie palce i wyskubałam nitkę ze spódniczki. Pomyliłam jedno nazwisko i prawie przeklęłam na głos, ale zdałam. Nie wiem, jakim cudem.

Wyszłam, wpuszczając na swoje miejsce innych bladych studentów i od razu oparłam się o ścianę, dociskając pracę licencjacką do piersi. Oślepił mnie nagły błysk. Zakryłam się ręką, którą natychmiast ktoś chwycił. Spojrzałam zdumiona na rektora, szarą eminencję, o której niby to wszyscy słyszeli, ale nikt na żywo nie widział, a potem na swoją dłoń, którą mocno zaciska.

– Gratuluję, choć była to czysta formalność dla tak wspaniałej studentki – powiedział, potrząsając moją dłonią.

Kolejny błysk. Nie, to flesz. Kobieta z dziekanatu stoi metr od nas i mierzy we mnie aparatem. Nie wiedziałam, że fotografują każdego studenta po obronie. Czemu nikt mnie nie uprzedził? Nie pogniotłabym wtedy aż tak mojej biednej spódniczki. Zerknęłam na innych studentów czekających przed salą. Szepczą coś do siebie i zerkają na mnie skonsternowani. Aha... czyli jednak nie wszystkim urządzają sesje zdjęciowe. 

Buty do spierdalaniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz